taki tam
/ 77.253.22.* / 2009-06-19 15:16
Rząd zapewnia, że polska gospodarka ma się całkiem dobrze. Ale po cichu tnie wydatki budżetowe i wynagrodzenia, by dopiąć przyszłoroczny budżet. Wskutek chłodzenia gospodarki w kryzysie może nam grozić "wariant łotewski" - redukcje płac o 10-20 procent.
W założeniach budżetowych na 2010 r. przyjęto całkowicie nierealistyczny wskaźnik inflacji, która zdaniem rządu wyniesie 1 procent w skali roku. Obecnie inflacja w naszym kraju kształtuje się na poziomie 3,6 procent. Czyżby rząd znów się pomylił? Bynajmniej. Ten "błąd" popełniony został specjalnie.
- Zaniżanie w budżecie wskaźnika inflacji to metoda na zmniejszenie deficytu budżetowego "w białych rękawiczkach". To zastępuje cięcia budżetowe, które nigdy nie przysparzają rządzącym popularności - wyjaśnia prof. Andrzej Kaźmierczak ze Szkoły Głównej Handlowej.
Mechanizm wysysania pieniędzy z budżetówki jest prosty: skoro inflacja wyniesie 1 proc., to wydatki poszczególnych instytucji finansowanych z budżetu zwiększą się o 1 procent. Ale że te instytucje w rzeczywistości będą musiały wykonywać budżet w warunkach wyższej inflacji (tj. po wyższych cenach), to za przyznane pieniądze mniej kupią, mniej zapłacą pracownikom, mniej zainwestują. Po co ciąć zamówienia publiczne, narażając się na awanturę taką jak przy redukcji zamówień MON, gdy można osiągnąć to samo, manipulując wskaźnikiem inflacji?
- Zaniżony wskaźnik inflacji uderzy też w emerytury i renty - przypomina prof. Kaźmierczak. Chodzi o to, że waloryzacja świadczeń o 1 procent nie zrekompensuje emerytom inflacyjnego wzrostu cen w 2010 r., co da taki sam efekt jak odgórne zmniejszenie wymiaru emerytury. Co więcej - także progi podatkowe zostaną zwaloryzowane w sposób niedostateczny, to zaś oznacza, że większa grupa podatników wpadnie w wyższy próg i będzie zmuszona uiszczać do budżetu np. 30 zamiast 19 procent swoich dochodów.
- To nic innego jak sprytny sposób łatania dziury w budżecie - podkreśla prof. Kaźmierczak.
Podobnie działa przyjęty w założeniach budżetowych 2,5-procentowy wskaźnik wzrostu płac w sferze budżetowej.
- To faktyczne zamrożenie płac, chociaż tego się głośno nie mówi - ocenia ekonomista.
- Brak wzrostu płac to pół biedy, gorzej że spadają nominalne wynagrodzenia. Firmy tną stałe premie i dodatki - zwraca uwagę prof. Jerzy Żyżyński z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jeśli rządowi uda się przeprowadzić przez Sejm specustawę ze zmianami w kodeksie pracy - od jesieni obniżanie wynagrodzeń i czasu pracy stanie się jedną z popularnych form walki z kryzysem.
Polska gospodarka pogrąża się w kryzysie, aczkolwiek proces ten jest przesunięty w czasie w stosunku do gospodarek zachodnich. Zaczęło się od budżetu, w którym już pod koniec ubiegłego roku zaczęło brakować pieniędzy. W tym roku proces ten się nasilił. Założenia do budżetu na 2010 r. świadczą o jednym: rząd Tuska będzie "walczył" z kryzysem przez... obniżanie wzrostu, czyli odwrotnie niż reszta świata.
- Wysychają źródła budżetowe - wyjaśnia prof. Jerzy Żyżyński. Topnieją wpływy podatkowe. Zwłaszcza z podatku VAT, bo to on jest głównym źródłem dochodów budżetu. Jest to efekt spadku tempa wzrostu gospodarki oraz sprzedaży detalicznej.
Do końca maja wpłynęło do kasy państwa 36,6 proc. planowanych w tym roku dochodów, podczas gdy wydatki budżetowe zrealizowano w 39,7 procentach. Aż 70 proc. wydatków budżetowych ma charakter sztywny i wynika z obowiązujących ustaw. To właśnie w tej sferze zaniżenie wskaźnika inflacji spowoduje oszczędności głównie kosztem ludzi.