Ostrożnie z zakupami akcji
Bartosz Stawiarski, Wealth Solutions
Puls Biznesu, pb.pl,07.01.2010 10:44
Czytaj komentarze (16)
Zobacz na forum ()
252fdfa9-9e9f-4fa3-9806-f562f24dfdea
Na pierwszych sesjach nowego roku dopięto celu i nakładem niemałego kapitału wydźwignięto ceny akcji na pułapy najwyższe od późnego lata 2008 r. Tym samym wymazano całą falę bessy spowodowaną nasileniem kryzysu i krachem banku Lehman Brothers.
Po 10 miesiącach praktycznie nieustannych wzrostów ciekawe, na ile adoratorom hossy podczas największej od 75 lat recesji starczy sił w uporczywym generowaniu efektu stycznia. Indeks WIG20 nieomal wita się z barierą 2500 pkt, o którą się boleśnie oparzył u schyłku bańki internetowej.
A wedle licznych gadających finansowych głów w 2010 r. będzie tylko lepiej i lepiej! Portale i programy ekonomiczne zaroiły się od przedstawicieli wpływowych instytucji finansowych, typujących kilkunastoprocentowe zwyżki indeksów w rocznej skali. Dotyczy to zarówno wskaźników zagranicznych, jak i polskich. Odnośnie amerykańskiego, renomowanego indeksu S&P500, czołowe banki inwestycyjne oczekują poziomu 1250-1300 pkt na koniec 2010 r.
Reklama:
Rynki wschodzące mierzone globalnym indeksem MSCI Emerging Markets mają zanotować dalszy wzrost przynajmniej o 20 proc., choć w ub. r. przebyły już bezprecedensowy, 75-proc. rajd. Od marcowych dołków natomiast wskaźniki nierzadko zyskały ponad 150 proc. (Rosja, Turcja; Argentyna - z nowymi rekordami hossy). Mówiąc o naszym parkiecie, odważne wizje snuje Mark Robinson, strateg z UniCredit CAIB. Ten giełdowy guru wieści dla WIG20 na koniec roku 2800 pkt. Smaczku jego wypowiedzi dodaje równoczesne oczekiwanie przezeń gorszego drugiego półrocza na parkietach. Czyli w domyśle nasz indeks musi już niebawem poszybować jeszcze wyżej, aby potem spaść. Dokąd? 3000 pkt? Cóż to byłby za spadek, ledwie o 200 pkt na przestrzeni całego drugiego półrocza? Może więc 3500 pkt? Kto da więcej?
Niebezpieczne reminiscencje
Zaczynają się wyścigi w podnoszeniu prognoz wszelakiego wzrostu: PKB, zysków, indeksów, itd. Zjawisko szybującego optymizmu przybiera wymiar globalny, a spece z różnych kontynentów zarządzający dziesiątkami miliardów ulokowanymi w swoich funduszach widzą tylko wzrosty. Jak na razie rośnie głównie (nadal) bezrobocie i póki co bańki cenowe na aktywach (to jest jedna z form inflacji). Światełko ostrzegawcze pali się coraz mocniej od minionej jesieni. Powstaje efekt deja vu i to całkiem niedawno „vu”, bo ledwie 2,5 roku temu.
Żałosny koniec tamtych wizji podniebnej gospodarczej i giełdowej ekspansji wbrew logice tudzież elementarnej ekonomii nadszedł w miesiącach następujących po lipcu 2007. Spośród zgodnego chóru nieco wyłamuje się weteran Mark Mobius zarządzający aktywami ponad 25 mld dol. zgromadzonymi w funduszach Franklin Templeton. Podtrzymując swoje długofalowe bycze nastawienie, przestrzega on przed korektą rzędu 20 proc. na rynkach wschodzących. Zagrożenie widzi w wysypie ofert publicznych, które zassą gigantyczną ilość kapitału.
Teraz pytanie warte zabawkowego plastikowego dukata made in China: czy całe to stado zarządzających i okupujących najwyższe stanowiska ekspertów zaczyna na konto własne i swych instytucji kupować
akcje dopiero teraz, z chwilą inwazji rekomendacji własnego autorstwa? Oczywiście, że nie. Owe zalecenia mają na celu dystrybucję tychże walorów (kupowanych może jeszcze nawet przed krachem, potem systematycznie, acz po cichu dośrednianych) w słabe ręce naiwnych po jeszcze wyższych i bardziej abstrakcyjnych cenach. Dokładnie odwrotne zjawisko wymuszanej paniki dominowało ledwie rok temu. Pozwolę sobie przytoczyć wycenę 0 zł (słownie: zero) dla akcji Lotosu, wydaną w listopadzie 2008 przez jakiegoś pseudospecjalistę z UniCredit. Przykłady chybionych wycen zazwyczaj dynamicznie rozpleniają się w okolicach kluczowych momentów zwrotnych, a ich działanie na inwestorów jest wybitnie odmóżdżające.
Powtarzalna skuteczność tego prostego, marketingowego manewru łapania publiki na historyczne zyski u schyłku hossy lub na rozdętą grozę podczas kulminacji bessy jest zadziwiająca. To właśnie dlatego zasadnicza większość podatnego na manipulację tłumu niezmiennie kupuje w okolicach kilkuletnich szczytów i sprzedaje blisko długoterminowych dołków Bardzo obrazowe jest anglojęzyczne rozróżnienie na „smart money” i „fool money”. Pierwsza, działająca zwykle skrycie kategoria graczy gwałtownie się nagłaśnia, gdy chce zamknąć inwestycje, odbijając je po skrajnych cenach do dysponujących „fool money”. Przy braku odpowiedzialności „wielkich” za wypowiedziane słowa tak dziać się będzie nadal, mimo to premie będą szeroko płynąć na ich konta z kieszeni ogrywanych szwadronów graczy indywidualnych. Nakłada się na to uporczywa recydywa w stosowaniu zawodnych strategii przez amerykańskie władze monetarne, czyli zły przykład idzie z samej góry.
Sytuacja bieżąca
Z tą świadomością media