Dlaczego bankierzy nie potrafią liczyć
Świętej pamięci Eddie George bardzo lubił drobny żarcik, który szedł mniej więcej tak: "Są trzy typy bankierów: ci, którzy potrafią liczyć i ci, którzy nie potrafią". Niekiedy dowcipy zawierają głęboką prawdę.
W całym tym zamieszaniu na temat bankowych premii, słyszymy o "realiach" rynku pracy (od bankierów) i o filozofii politycznej i moralnej (od wszystkich innych). Musimy zwrócić większą uwagę na prostą arytmetykę.
Wszyscy ludzie biznesu wiedzą, że można wytrzymać chwilę nie osiągając zysków, ale jeżeli skończy ci się gotówka, to jesteś ugotowany. Bankierzy, jako dostawcy gotówki dla innych, rozumieją to dobrze. Nie wierzą tylko, że odnosi się to również do ich własnego biznesu.
Generalnie banki nie mają mierników przepływów finansowych, które funkcjonują w ich branży. Nie myślą o płynności – czy możesz pożyczyć pieniądze od innych uczestników rynku, czy dostaniesz wsparcie od banku centralnego? Jeżeli nie, to kurtyna opada – przydarzyło się do Northern Rock w 2007 roku i Midland Bank ćwierć wieku wcześniej, co skończyło się wymuszoną sprzedażą na rzecz HSBC.
To oznacza, że nie są oni świadomi podejmowania decyzji gotówkowych, przed którymi inne firmy stają codziennie. Nawet obniżenie dywidendy – jeden z ostatecznych wyborów gotówkowych – zazwyczaj będzie dyskutowany w kategoriach zachowania kapitału i racjonalnego zarządzania. Ale oczywiście banki często podejmują decyzje z konsekwencjami gotówkowymi i około pięciu lat temu zaczęły rozrzucać wokół siebie gotówkę niczym pijani marynarze. Odbiorcami byli pracownicy, w formie premii i w mniejszym, ale wciąż znaczącym stopniu, akcjonariusze w formie dywidendy.
Istnienie bonusów odzwierciedla naturę biznesu finansowego, gdzie praca zawsze stanowi główny koszt, a przychody podlegają dużym wahaniom. W związku z tym kluczowe stało się, by uczynić koszty pracy zmienną, a bonusy były mechanizmem wykorzystywanym w tym celu. W latach takich jak 1974 partnerzy w londyńskich domach maklerskich w ogóle nie dostali pieniędzy; coś podobnego przydarzyło się w 1994 wysokim rangą bankierom inwestycyjnym w segmencie papierów dłużnych.
Ludzie z City zawsze byli opłacani stosunkowo dobrze w stosunku do innych, ale mega-premie są zjawiskiem dosyć nowym. Z mojego osobistego doświadczenia wynika, że w połowie lat dziewięćdzisiątych nie więcej niż czterech czy pięciu pracowników Barlcays, wówczas banku inwestycyjnego, zarabiało więcej niż milion funtów, a nikt nie zbliżał się do dwóch milionów. W okolicach roku 2000 sytuacja zaczęła się zmieniać i rynek ostro przyspieszył – z przerwą na lata 2001-03 – więc w okresie pomiędzy rokiem 2004 i 2007 wypłacono wyjątkowo wysokie wynagrodzenia, nie tylko indywidualnie, ale i łącznie.
Obserwatorzy sektora usług finansowych widzieli niewiarygodną prosperity i pozornie ogromną wartość dodaną. A jednak dwa lata później cała branża była bankrutem. Stoi za tym prosty powód: każda gałąź gospodarki, która wypłaca gotówkę z kolosalnych zysków księgowych, w dużej mierze wyimaginowanych, szybko upadnie. Nie tylko branża – i szerzej, społeczeństwo, które od niej zależy – wydawała pieniądze, których nie było; przede wszystkim dysponowała środkami, które sobie jedynie wyobrażała. Co gorsza, wydaje się, że chce to robić znowu.
Jakie były źródła tego wyimaginowanego bogactwa? Po pierwsze, spready kredytowe, które nie brały pod uwagę prawdopodobieństwa upadłości (bankierzy robią to od wieków, ale nie na taką skalę). Po drugie niezrealizowane zyski według aktualnej wyceny rynkowej, szczególnie na mało płynnych instrumentach. Po trzecie, zyski wyczarowywane poprzez rozciąganie na przyszłość obecnej wartości netto strumienia dochodów, na przykład z tytułu emisji derywatów. W tych dwóch ostatnich przypadkach bank nie osiągał żadnego dochodu, a jedynie "przychody księgowe". Jak mógł wypłacać pracownikom ten nie istniejący majątek w postaci gotówki? Ponieważ nie było miernika przepływów finansowych, które powiedziałyby im, że są idiotami i ponieważ wszyscy inni to robili. Wypłata 50 procent przychodów pracownikom stała się regułą, nawet jeżeli "przychody" nie zawierały w istocie żadnych pieniędzy.
Jak akcjonariusze mogli na to pozwolić? Oni też zarabiali kokosy i widzieli tylko świetlane perspektywy. A co z członkami rad nadzorczych? Matematyczny analfabetyzm i niezdolność do zrozumienia zasad księgowości doprowadził ich do zdrady. Cały ten wstyd i głupota stają się jeszcze bardziej przygnębiające, jeżeli się weźmie pod uwagę, że system nie zawalił się, ponieważ zarządzania ryzykiem było niewystarczające (choć było), ani nie z powodu rozpasanej chciwości (choć to też). Zawalił się, ponieważ bankierzy nie umieli liczyć. Wesołych Świąt Państwu życzę.
Autor: Martin Taylor, przewodniczący rady nadzorczej Syngenta i były prezes Barclays
-------------
Sama prawda!