Jeszcze do niedawna wizja Arabów czy Chińczyków kupujących udziały zachodnich instytucji finansowych wzbudzała u wielu pobłażliwy uśmieszek.
Jednak władze krajów z Zatoki Perskiej, dysponujących ogromnymi sumami petrodolarów, sprawiły, że rozbawione twarze niewierzących w siłę bliskowschodniego kapitału stały się poważniejsze. Europa i USA zaczęły więc zadawać sobie pytanie: co robić z coraz bardziej agresywnymi państwowymi funduszami krajów rozwijających się?
Pytanie jest całkiem na miejscu, zwłaszcza że inwestycje z Bliskiego Wschodu czy Chin na Zachodzie to nie pojedyncze przypadki. Szejkowie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich (ZEA) przyszli na pomoc pogrążonemu w problemach Citigroup. Chińczycy kupili prawie 10 proc. udziałów Morgana Stanleya. W ręce funduszy z Singapuru wpadły
akcje UBS... Przykłady można mnożyć.
Nie chodzi jednak o wyliczanki. Faktem jest, że kapitał z Bliskiego Wschodu stoi u granic Polski. Tylko wczoraj koncern paliwowy z Omanu kupił udziały MOL-a, jedna z firm inwestycyjnych z ZEA zapowiedziała przejęcia producentów miedzi w naszym regionie, a arabski szejk został nowym inwestorem austriackich linii lotniczych.
Kwestią czasu pozostaje więc napływ strumienia gotówki z Zatoki Perskiej nad Wisłę. I wówczas polscy decydenci zadadzą sobie pytanie, co robić z tym fantem. Ograniczyć jego wpływy czy otworzyć się na takie inwestycje? MOL otrzyma dostęp do niektórych aktywów omańskiego koncernu, Austriacy zaś rozszerzą sieć połączeń na Bliskim Wschodzie.
Egzotyczny kapitał zawsze wzbudzał emocje, ale ostatnie przykłady pokazują, że spółki, które wiążą się z tego typu inwestorami, wygrywają