Czy świeżo upieczeni zwolennicy lokat są świadomi tego, że na odrobienie 30 – 40 proc., które tak „łatwo” oddali podczas ostatnich spadków, będą musieli czekać minimum osiem lat?
Pesymista powie: trzeba ratować, co się da, może być jeszcze taniej. Przecież zwolennicy analizy technicznej oraz fal Elliotta wieszczą nadejście ostatniej, najbardziej gwałtownej, fali przeceny, która może znieść indeks Dow Jones o jedną czwartą jego wartości, do poziomu 10 000 punktów (a nawet i 7000). Gdzie zatrzymałyby się wtedy indeksy nad Wisłą – strach myśleć. Optymista skontruje: gorzej być już nie może. W dodatku tąpnięcie było tak silne, że zniosło wyceny wielu aktywów do naprawdę atrakcyjnych poziomów.
Jakkolwiek nieprofesjonalnie by to brzmiało, czułym barometrem zmiany trendu mogą się okazać właśnie reklamy. Oglądając spoty lokat, trudno nie oprzeć się analogii – ostatni tak jednorodny w przekazie, zmasowany atak na naszą konsumencką świadomość instytucje finansowe przypuściły w połowie ubiegłego roku, kiedy z każdego telewizora, billboardu i gazety nęciły nas znakomite wyniki funduszy. Jak skończyli pechowcy, którzy wtedy zawierzyli reklamom, wiadomo. Jednostki niektórych z reklamowanych wtedy funduszy w lutym można było kupić o 40 proc. taniej niż pół roku wcześniej.
Dziś reklam funduszy właściwie nie ma, a jeżeli o giełdzie mówi się w taksówkach i kolejkach do lekarza, to właśnie w złowieszczym tonie. Tymczasem zniechęcenie do inwestycji, brak wiary w koniec spadków – to najlepszy sygnał, że warto zacząć czujnie przyglądać się giełdzie, a zwłaszcza spółkom o zdrowych, prostych, rentownych biznesach. Na przykład na początku lutego można było kupić
akcje wielu przyzwoitych firm przy wskaźniku C/Z (cena akcji do zysku netto na akcję) grubo poniżej 10. W połowie ubiegłego roku, kiedy szalała hossa i mało kto dopuszczał myśl, że balansujemy nad krawędzią przepaści, średni wskaźnik ceny do zysku wynosił 25, a mediana 38 (dla małych spółek – powyżej 40).