Zostaje jeszcze, rzecz jasna, polityka zagraniczna, w której amerykańscy prezydenci mają bardzo znaczną swobodę działania. Obama obiecał powoli wycofywać wojska z Iraku – i, jak na ironię, może to zrobić dzięki sukcesowi republikańskiej strategii popieranej przez McCaina. Ale nowy prezydent USA obiecał także wysłać dodatkowe dwie brygady do Afganistanu, a zatem w 2010 r. w boju będzie więcej amerykańskich żołnierzy niż dziś. Obama wielokrotnie deklarował, że chce powstrzymać prace Iranu nad pozyskaniem bomby atomowej – przede wszystkim rozmawiając z przywódcami tego kraju, ale jeśli będzie trzeba – także siłą. Być może Obama oczaruje Irańczyków tak, jak oczarował swoich współobywateli. Ale jeśli się mu to nie uda, będzie musiał poświęcić bądź o swoją wiarygodność, bądź antywojenne nastawienie. I znowu: zwykły polityk mający swoje wady mógłby poświęcić jedno, bądź nawet obie sprawy. Ale od Obamy oczekuje się więcej.
Tak samo było z Jimmym Carterem w 1977 r. Jego także do Białego Domu poniosła wielka fala entuzjazmu, w reakcji na aferę Nixona. On także nabudował wysokie oczekiwania i zderzył się z niepomyślną sytuacją w gospodarce. Koniec końców, czterolecie prezydentury Cartera było tak rozczarowujące, że zapewniło zwycięstwo Ronaldowi Reaganowi w 1981 r., a to z kolei zapoczątkowało dwanaście lat republikańskich rządów w Białym Domu.
I to właśnie dlatego zwolennicy Sarah Palin, którzy już pracują nad kampanią wyborczą w 2012 r., szczególnie się zwycięstwem Obamy nie smucą.