Nie będzie tak różowo dla kupujących jak większość uważa, przynajmniej nie w nieskończoność.
Po pierwsze: na rynku zostaną tylko oferty desperatów, którzy muszą sprzedać, bo każdy inny zdrowo myślący chcący sprzedać swoje mieszkanie wycofa je z rynku lub odłoży w czasie decyzję o sprzedaży. Stopnieje zatem podaż i wpłynie to znacznie na utrzymanie bieżących cen lub nawet na ich nieznaczny wzrost.
Po drugie: możliwości deweloperów w zakresie obniżania cen, dawania rabatów i promocji zbliżają się już dziś do ściany z napisem "granica opłacalności inwestycji".
40 procentowe marże u deweloperów to już historia, na dodatek od dłuższego czasu szybciej wzrastał koszt budowy 1 metra od jego ceny rynkowej w sprzedaży, tak więc deweloperzy nie za bardzo mają z czego schodzić.
Po trzecie: rynek nie znosi próżni. Dalsze ograniczanie dostępności kredytów hipotecznych skończy się tym, że w miejsce banków pojawią się inne firmy i inwestorzy, którzy wypełnią tę lukę i odpowiedzą na bardzo duże zapotrzebowanie Polaków na mieszkania. Po nowym roku osoba z dochodem 3-3,5 tyś zł będzie mogła zapomnieć o kredycie hipotecznym, ale nie zmieni to faktu, że dla inwestora lub dewelopera będzie wiarygodnym i wypłacalnym najemcą mieszkania lub domu z tak zwanym kroczącym wykupem. Zdychający rynek to niesamowita okazja do zarabiania pieniędzy w dłuższej perspektywie, oczywiście pod warunkiem, że ma się kapitał własny.
Po czwarte: modne dziś i drogie lokalizacje w dużych miastach i aglomeracjach odejdą do lamusa. Ta garstka nabywców, którzy pozostaną na rynku z odpowiednią zdolnością kredytową, będzie bardziej zainteresowana dużo tańszymi lokalizacjami w odległości do 50 km od miejsca pracy, gdzie za cenę mieszkania można kupić lub wybudować dom ze sporą działeczką. To może spowodować nawet wzrost cen na rynkach okołoaglomeracyjnych.
Chcę jednak podkreślić, że rynek w każdym większym mieście będzie reagował inaczej na te same bodźce, czy hamulce rynkowe, które też nie muszą być wspólne dla rynków wszystkich większych miast.