kkk577
/ 212.40.252.* / 2016-01-16 21:14
Kredyt frankowy był produktem idealnym do szybkiego nakręcania wyników, zarabiało się na nim znacznie łatwiej niż na złotych. Źródłem większych zysków nie była ani marża (i tak prawie cała trafiała do pośrednika), ani stosunkowo niskie oprocentowanie, ani w ogóle nic, co klient mógłby wyczytać w swojej umowie. Kluczem był dość prymitywny, ale genialny w swojej prostocie trik - manipulacja spreadem. Różnica między kursem kupna i kursem sprzedaży waluty przy wyliczaniu rat (płaconych przez klientów w złotych) była wyznaczana przez każdy bank dowolnie. Sytuacja jak z marzeń, bo zarząd, zmieniając spread, mógł w jednej chwili powiększyć swój zysk, nie zawracając sobie głowy zapisami w umowach ani nawet nie informując klientów. Piotr: - Mieliśmy dość wysoki spread, na poziomie 6 proc., ale konkurencja była bardziej bezczelna. Kiedy doszli do 10 proc., zapytałem znajomego, który tam pracował, czy klienci się nie awanturują. "No co ty! Hołota nawet nie wie, co to spread. Meblują te swoje klitki na kredyt i są szczęśliwi".
Ponieważ instytucje nadzorujące rynek finansowy nie reagowały, niektóre zarządy postanowiły trik udoskonalić. Jeden z banków wprowadził dwie tabele kursów walut: pierwszą dla swoich operacji bieżących (z rynkowymi kursami), drugą dla spłacających kredyty hipoteczne (mniej korzystną i niejawną). Inny bank czwartego dnia każdego miesiąca (gdy obliczano wysokość rat) znacząco zmieniał kursy i powiększał spread, by następnego dnia wracać do wartości rynkowych.
"Hołota" w końcu się zorientowała. Część frankowiczów chciała spłacać kredyty nie w złotych, ale we frankach, które taniej można było kupić w kantorach. Banki powiedziały "nie". W ten sposób Polska dorobiła się innowacyjnego produktu na skalę światową: kredytu walutowego, którego nie można spłacać w walucie