józef bonaparte
/ 188.30.206.* / 2015-08-18 18:57
O rety, to dziecko sobie kupi w sklepie i przyniesie do szkoły w plecaku. Ile taki podstawówkowicz dostaje od rodziców na wydatki w sklepiku dziennie? 2 zł? Na tydzień to 10 zł a na miesiac to 40 zł - dla wielu rodziców to naprawdę dużo, nie przypuszczam, by dawali dzieciakom więcej. Co on sobie za te 2 zł kupi? Batonika. A może lepiej wprowadzić dodatkowy w-f, uruchomić sks-y, może nawet wprowadzić dodatkowy przedmiot dla chętnych 'ogrodnictwo' i dac dzieciakom kilka grządek gdzie beda sobie uprawiały marchewkę, którą potem z przyjemnościa zjedzą. Naprawdę nie sadzę, by dzieci miały tyle hajsu, by sobie na kazdej przerwie kupować po paczce czipsów i puszce coli. Nie wiem, jak jest teraz, ale 'za moich czasów' dostawało się tzw. drugie śniadanie do zjedzenia na dużej przerwie lub karnet na obiady. Co do śniadania: rodzic robił kanapki oraz zawsze dokładał np. jabłko czy kalarepkę. W klasie 7-8 ówczesnej podstawówki oraz potem w liceum juz sobie te śniadania robiliśmy sami, ale zawsze z tego, co nam dawali rodzice (i zazwyczaj kontrolowali, co zabieramy). Natomiast obiady zawsze były 'normalne', a nie żadne KFC: czyli zupa, kasza/kartofle, kotlet, surówka, kompot (pamietam, ze ZAWSZE szpinak i wątróbka były przekleństwem, ja watróbkę zawsze podstępnie pakowałem w serwetki i zanosiłam naszej kotce, która była dosłownie wniebowzięta- bo - tak, tak - wtedy panie kucharki czy nauczycielki pilnowały, by wszystko było zjedzone i 'przemyt' wątróbki ze stołowki szkolnej był nie mniej trudny, niż kontrabanda cielęciny ze wsi do miasta). Teraz z powodu nowych trendów mozna urozmaicić menu o danie jarskie czy wegetariańskie - wystarczy konsultacja z rodzicami: na zebraniach, za pośrednictwem tzw. dzienniczka czy nawet przez internet, i wydrukowanie odpowiedniej ilości imiennych karnetów (dzisiaj jest to prostsze niz obsługa cepa bo niemal każdy ma drukarkę, kiedyś wszystko było robione w profesjonalnych drukarniach). Co ja piszę - nawet drukować nie trzeba, bo wystarczy odpowiedni terminal z czytnikiem na kartę, którą każdy uczeń korzystający z obiadów dostawałby - i za nic nie da się oszukać pani kucharki, że 'ja nie kotlet sojowy, tylko krwisty befsztyk'. I ostatnie 'apropo' - nawet w najgorszej komunie w piątki na obiad w szkole była ryba - wsio rawno dla każdego, czy to syn więźnia politycznego, czy córka lokalnego Przewodniczącego PZPR-u. I pamietam tzw, 'godziny wychowawcze - Pani Wychowawczyni nawet wtedy, bez komputeryzacji, dokładnie wiedziała, że ktoś nie poszedł na obiad i było badanie: 'dlaczego w środe nie jadłes obiadu? Matka z ojcem cięzko pracuja na to, żebyś zjadł obiad w szkole. Minus z zachowania i jak się jeszcze raz powtórzy, to ojcu powiem' - to nie żart, ja tak miałem w małym podkarpackim miasteczku. No to robiło się tak: jak tego dnia nie miałeś ochoty na obiad, to go oddawałeś koledze, który zawsze zjadał wszystko, cokolwiek było na talerzu (zawsze się taki znajdzie niezależnie od ustroju czy mody), za to on ci sie później jakoś odświadczał (obiadem innego dnia, plakatem Limahla z niemieckiego 'Brawa' czy brzęczykiem do akwarium).