"Spółka Newag zatrudnia w Nowym Sączu 1485 osób, które w zdecydowanej większości zamieszkują powiat sądecki oraz miasto Nowy Sącz. W styczniu bieżącego roku pomiędzy 18 a 25 stycznia przebadaliśmy 1400 pracowników spółki. 724 z nich posiada wynik na obecność przeciwciał IgG (co stanowi 51,7 proc. przebadanych)" – czytamy w komunikacie przesłanym do money.pl, przez firmę.
Spółka specjalizująca się w produkcji i naprawie taboru szynowego dodaje, że badania na obecność przeciwciał zostały całkowicie przez nią sfinansowane. Kosztu operacji nie podaje, jednak zaznacza, że testy były kupowane po cenach rynkowych. Jak ustaliliśmy, to wydatek ok. 80 zł za sztukę.
Zbigniew Konieczek, prezes Newagu, podał, że od kwietnia 2020 r. do stycznia 2021 r. w spółce były też prowadzone badania na polecenie miejscowego sanepidu. "Według naszej wiedzy jedynie u 80 osób (tj. 5,4 proc.) pracujących w spółce potwierdzona została obecność wirusa COVID-19" – informuje prezes Konieczek.
Sprawdźmy, kto może poczekać
Po co Newag sprawdzał, kto z pracowników ma przeciwciała? Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że spółka chciała m.in. ustalić, kto nabył odporność i może poczekać z przyjęciem szczepionki.
Newag nie jest jedynym pracodawcą, który przeprowadził podobne testy u pracowników. Na przebadanie 120 nauczycieli z Muszyny i okolic zdecydował się burmistrz tego miasta Jan Golba.
Wyniki w Muszynie są jeszcze bardziej "obiecujące" niż w Newagu. Tam przeciwciała pojawiły się w testach aż u 68 proc. przebadanych. Pieniądze na badania pochodziły z kasy miasta.
- Zleciłem wykonanie testów wśród naszych nauczycieli, ponieważ wiele osób nie ma świadomości, że miało już kontakt z koronawirusem. Chcę, by powrót do szkół był dla wszystkich bezpieczny, aby nasi nauczyciele byli zdrowi – tłumaczy burmistrz. Jak dodał, on sam nie nabył jeszcze odporności na koronawirusa.
Golba oczekuje, że wyniki testów będą mogły przełożyć się nie tylko na jednostkowe poczucie bezpieczeństwa lub ostrożności u przebadanych osób, ale również będą miały szersze zastosowanie społeczne.
Na ich postawie można by np. stwierdzić, kto może być potencjalnym dawcą osocza dla chorych na COVID-19, a także, kto spośród osób z przeciwciałami może zostać przesunięty na koniec kolejki do szczepień, gdyż chroni go już własna odporność.
Wirusolodzy: testy do niczego się wam nie przydadzą
Wirusolodzy, z którymi skontaktował się money.pl, by przedstawić im wyniki obu testów, twierdzą jednak zgodnie, że nie mogą one służyć do podejmowania jakichkolwiek decyzji sanitarnych w zakładach pracy.
Jak podkreśla wirusolog prof. Włodzimierz Gut, testy genetyczne na obecność przeciwciał przeciwko koronawirusowi nie wskazują, że dana osoba miała kontakt konkretnie z SARS-CoV-2, ale z jedną z siedmiu europejskich odmian ludzkiego koronawirusa, który wywołuje przeziębienie u ludzi. Mówiąc wprost: testy genetyczne są nieprecyzyjne.
Po drugie, by takie badania miały sens, musiałyby zostać przeprowadzone wśród osób, które miały istotne objawy choroby COVID-19 – wówczas organizm wytwarza wystarczającą liczbę przeciwciał, które są zabezpieczeniem przed ciężkim nawrotem choroby.
Jeśli testowano również osoby zakażone, które nie miały objawów lub były one bardzo skąpe, wyniki testów na wiele się już nie przydadzą.
O żadnej odporności stadnej przy 50 proc. czy nawet 70 proc. osób, które mają przeciwciała, mowy być nie może. Prof. Gut wskazuje, że nadal zbyt wielu rzeczy nie wiemy o SARS-Cov-2. O ile przy zwykłej grupie sezonowej do wytworzenia odporności stadnej wystarczyłoby 70 proc. populacji, to w przypadku koronawiursa może być to 80, a nawet 90 proc.
Również wirusolog dr Tomasz Dzieciątkowski bardzo przestrzega pracodawców przed wyciąganiem pochopnych wniosków z wyników testów genetycznych.
– Te testy na obecność przeciwciał pokazują jedynie, że ktoś miał kontakt z jakąś odmianą koronawirusa, a nie że go przechorował. W przypadku osób, które nie miały istotnych objawów choroby COVID-19, przeciwciał jest mało i występują krótko. Już po 3-4 miesiącach u takich osób może dojść do kolejnego, zwykle jeszcze groźniejszego w skutkach zakażenia – tłumaczy dr Dzieciątkowski.
Odradza stanowczo, by na podstawie testów genetycznych ustalano, który z pracowników może poczekać i zaszczepić się w dalszej kolejności. Takie działanie może doprowadzić w wielu przypadkach do dramatów.