Najgorszy moment przyszedł po czterech nocach spędzonych w samochodach zaparkowanych w lesie. Przemoknięci od deszczu, zmęczeni i głodni po pomoc i prysznic poszli do Caritasu - pisze "Deutsche Welle".
- Przed świętami sam rozdawałem w Polsce posiłki dla potrzebujących, a teraz byłem po drugiej stronie - mówi Wojciech z Bydgoszczy. - Nie wiedziałem, że coś takiego spotka mnie w Niemczech.
W tak tragiczną sytuację wepchnęła Polaków firma Lohof Transport z Eisenach w Turyngii, dla której od początku kwietnia rozwozili paczki. Po tym, jak nie dostali wypłaty i wspólnie złożyli wypowiedzenie, zostali wyrzuceni z hotelu pracowniczego. Zostały im jedynie kluczyki do samochodów, które zatrzymali jako środek nacisku.
- Wiedzieliśmy, że jeśli wrócimy do Polski, to nigdy nie zobaczymy pieniędzy - mówi jeden z mężczyzn po tygodniu nerwów.
Przez cztery dni koczowali w lesie, kilkakrotnie musieli tłumaczyć się policji, którą nasyłał na nich były pracodawca, oskarżając o kradzież samochodów. Pieniądze na jedzenie pożyczali od rodzin w Polsce, banki zaczęły zgłaszać się z powodu zaległych rat kredytów. Szef przez cały czas miał odmawiać grupie trzynastu Polaków zapłaty, chociaż pieniądze otrzymać miało ok. 30 pozostałych kierowców z Niemiec, Rosji i Mołdawii.
Porozumienie po interwencji GLS
Sytuacja poprawiła się dopiero po tym, jak sprawę opisała w środę (26 maja) "Gazeta Wyborcza". Historia kurierów koczujących w lesie rozniosła się w mediach społecznościowych i dotarła do firmy spedycyjnej GLS, której podwykonawcą był Lohof Transport.
Spółka wynajęła mężczyznom hotel, a w piątek (28.05.2021) doszło do porozumienia między podwykonawcą a kierowcami w siedzibie GLS.
- Czekamy na finał, czyli przelewy na konta. Dopóki nie zobaczymy pieniędzy, sprawa nie jest skończona - mówi "DW" Wojciech.
Szef Maik Lohof nie chciał odpowiedzieć na żadne z pytań. GLS poinformowało, że Lohof miał wpaść w kłopoty finansowe i teraz to spółka zabezpieczyła jego „krótkoterminową płynność finansową”, aby pokrył zaległe wypłaty.
Dlaczego pieniędzy nie otrzymali tylko Polacy? GLS tego nie wie: – Niezależnie od dalszych ustaleń GLS natychmiast kończy współpracę z tą firmą transportową –poinformowała rzeczniczka spółki.
"Myślał, że się poddamy"
Przez ostatnie dwa tygodnie polscy kierowcy swoją historię musieli opowiadać już tylu policjantom i urzędnikom, że gdy spotykamy się w pobliżu siedziby GLS, opowiadają ją wielogłosem: jeden kończy, a drugi kontynuuje.
Piotr jest z Lublina, Łukasz z Łodzi, Adrian z Krakowa, Paweł z Gorzowa Wielkopolskiego, a Dawid z Tomaszowa Lubelskiego. Wszyscy mają po dwadzieścia parę lat. Wiekiem wyróżnia się tylko 45-letni Adam.
- Jest jak nasz tata - mówi jeden z chłopaków. Nie znali się wcześniej, ale wspólna walka ich do siebie zbliżyła.
Problemy zaczęły się, gdy kierowcy zaczęli upominać się o zaległą wypłatę za kwiecień. Szef miał ich zapewniać, że to tylko przejściowe problemy, raz nawet pokazał im rzekome potwierdzenie przelewu, do którego w rzeczywistości nie doszło.
– On nas zwodził, a my nie wiedzieliśmy co robić, bo Niemcy, Rosjanie i Mołdawianie pieniądze dostali na czas, więc wierzyliśmy, że i nam zapłaci – mówi jeden z Polaków.
Dzisiaj podejrzewają, że mógł to być plan od początku.
– Tylko my byliśmy tam po raz pierwszy, a reszta pracowała już dłużej – wyjaśnia jeden z Polaków. – Pewnie myślał, że się poddamy i wyjedziemy bez pieniędzy, ale my zdecydowaliśmy, że nie odpuścimy – mówi Wojciech. Chociaż kilku nie wytrzymało i wróciło do Polski, to determinacja pozostałych, którzy spali w lesie w samochodach na znalezionych materacach, się opłaciła.
Mimo umów pracowali na czarno
Po tym jak złożyli wypowiedzenia i zatrzymali samochody jako środek nacisku, szef trzy razy zawiadamiał policję, że ukradli mu auta. Za każdym razem po angielsku długo wyjaśniali funkcjonariuszom swoją sytuację, pokazywali umowy o pracę i notatki z przepracowanymi godzinami. To wtedy dowiedzieli się, że szef nawet ich nie zarejestrował – czyli przez całe półtora miesiąca pracowali na czarno.
To oznaczało nie tylko, że nie płacił za nich podatków, ale kierowcy nie byli ubezpieczeni, choć czasami rozwozili paczki nawet po 15 godzin dziennie. – Wracając z bazy do domu mieliśmy jeszcze 100 kilometrów, wtedy oczy same się zamykały – mówi jeden z nich. Rekordzista miał przepracować w kwietniu 340 godzin, bo nawet nie wracał na nocleg do domu, tylko spał w samochodzie na stacji benzynowej.
"Wierzchołek góry lodowej" w branży kurierskiej
– Z branży kurierskiej rzadko słyszymy coś dobrego – mówi "DW" Michael Lemm z Federacji Niemieckich Związków Zawodowych (DGB), który doradza Polakom. Łamanie przepisów o czasie pracy jest normą, bo kierowcy samochodów o wadze poniżej 2,8 tony według prawa nie muszą dokumentować swojego czasu pracy.
Poza tym kierowcy, tak jak w przypadku Polaków, zazwyczaj pracują dla wszelkiej maści podwykonawców, a nie bezpośrednio dla dużych spółek, co związkowcy nazywają "zorganizowanym brakiem odpowiedzialności".
- Duzi zleceniodawcy mogą niewinnie umywać ręce, ponieważ cały bałagan to kwestia podwykonawców – mówi Lemm. Dlatego podejrzewa, że historia Polaków to tylko "wierzchołek góry lodowej" w branży kurierskiej.
Pomogła skrupulatna dokumentacja
Po nagłośnieniu sprawy były pracodawca najprawdopodobniej będzie teraz musiał odpowiedzieć za zatrudnianie na czarno i łamanie przepisów o maksymalnym czasie pracy. Dzięki temu, że Polacy skrupulatnie zapisywali swoje godziny pracy i zbierali wszystkie dokumenty, udało im się wywalczyć całą zaległą kwotę, także dla tych, którzy już wcześniej wrócili do domu. W piątek otrzymali kilkaset euro zaliczki i potwierdzenie wykonania przelewów. Mają przyjść po weekendzie.
Teraz GLS zaproponowało im pracę bezpośrednio dla firmy, już bez pośredników. Czy się zdecydują?
– Kilka osób jest zainteresowanych. Ale najpierw chcemy wrócić do Polski i po tym wszystkim odpocząć – mówi Wojciech. W samochodach spędzili ostatnio dużo czasu, ale te kilka godzin w drodze do domu przejadą teraz z przyjemnością.
Autor: Grzegorz Szymanowski