Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na

Irak: W Ramadi krwawy impas - rebelianci trzymają w szachu wojska USA

0
Podziel się:

Całe dzielnice tego miasta są we władaniu
rebeliantów. Policja tam nie wkracza, bo się boi. Niektóre ulice
są tak naszpikowane bombami pułapkami, że Amerykanie wybierają
inne trasy. Rebelianci atakują żołnierzy USA prawie za każdym
razem, kiedy ci wyjadą na patrol. Gdy Amerykanie nie wyjeżdżają,
na ich bazy spadają pociski moździerzowe i rakietowe.

Całe dzielnice tego miasta są we władaniu rebeliantów. Policja tam nie wkracza, bo się boi. Niektóre ulice są tak naszpikowane bombami pułapkami, że Amerykanie wybierają inne trasy. Rebelianci atakują żołnierzy USA prawie za każdym razem, kiedy ci wyjadą na patrol. Gdy Amerykanie nie wyjeżdżają, na ich bazy spadają pociski moździerzowe i rakietowe.

Partyzanci - pisze z Ramadi dziennikarz agencji Associated Press Todd Pitman - są za słabi, aby wyprzeć wojska USA z Ramadi, serca tak zwanego trójkąta sunnickiego. Jednak jest ich wystarczająco wielu, aby trzymać w szachu bazy i posterunki wojsk amerykańskich i irackich.

"Sytuacja wymknęła się spod kontroli - mówi sierżant Britt Ruble, ukryty za workami z paskiem na posterunku obserwacyjnym w stolicy prowincji Anbar. - Nie panujemy nad tym, po prostu mamy tu za mało żołnierzy".

Poskromienie Ramadi, albo siłą zbrojną, albo perswazją, może okazać się najtrudniejszym zadaniem stojącym przed nowym rządem irackim. Premier Nuri al-Maliki obiecał użyć w razie potrzeby "maksymalnej siły". Jednak Amerykanie stacjonują tu trzy lata, a mimo ciągłych patroli i obław nie zdołali zaprowadzić spokoju.

Dziś w Ramadi, które liczy 400 tysięcy mieszkańców i leży przy głównej szosie prowadzącej z Bagdadu do Jordanii i Syrii, walki toczą się nieprzerwanie. Mały grupy partyzantów otwierają ogień, a wojska koalicji odpowiadają silnymi uderzeniami, często nalotami lub ostrzałem rakietowym. Wiele dzielnic miasta leży w gruzach.

Dowódcy amerykańscy i iraccy mówią, że rebelianci uciekli do Ramadi z Faludży podczas amerykańskiego szturmu na to miasto w listopadzie 2004 roku. Część przybyła z innych stron prowincji Anbar i rozpłynęła się wśród mieszkańców miasta, którzy albo sympatyzują z partyzantką, albo są zbyt przestraszeni, aby wystąpić przeciwko niej.

Rebelianci zniszczyli komendy policji i dziś policja jest w rozsypce. Sądy karne nie działają, bo sędziowie boją się wypełniać swe obowiązki. Przywódcy plemienni uciekli albo zostali zamordowani.

Maliki obiecał zdusić rebelię, ale wielka operacja zbrojna w celu oczyszczenia Ramadi z partyzantów może zniweczyć nadzieje na osiągnięcie porozumienia politycznego z arabską mniejszością sunnicką, niezadowoloną z utraty uprzywilejowanej pozycji, z jakiej korzystała za czasów Saddama Husajna, sunnity z Tikritu.

Dowódcy amerykańscy mówią, że nie zanosi się na operację na wzór szturmu Faludży, przynajmniej na razie, i że mogłaby ona nie przynieść zamierzonych efektów. "Cofnęłoby to nas o dwa lata" - powiedział podpułkownik Stephen Neary z 8 Pułku Piechoty Morskiej.

Jednak obecny stan rzeczy też nie podoba się wojsku.

"Wyjeżdżamy z bazy, tracimy ludzi i wracamy - powiedział iracki pułkownik Ali Hasan, którego żołnierze walczą u boku Amerykanów. - Partyzanci wszędzie poruszają się swobodnie. Potrzebna jest jakaś wielka operacja. Musimy kontrolować sytuację".

Również część Amerykanów mówi, że trzeba zająć i utrzymać więcej terenu. Większość akcji wojsk USA to patrolowanie, podczas którego żołnierze dostają się pod ogień i wracają do bazy, pozostawiając za sobą ziemię niczyją, której nikt na stałe nie kontroluje, ale na którą zawsze wracają partyzanci w czarnych kominiarkach.

"Wierzę w naszą sprawę, ale nie ma sensu robić wypadów, obrywać i niczego nie osiągać w zamian - uważa sierżant Ruble. - Tylko wariat mógłby powiedzieć, że zabicie jednego partyzanta jest warte życia lub ran jednego z moich ludzi. To tak, jakby zabić jednego żołnierza armii chińskiej. Co tu osiągnęliśmy? Nic a nic".

Sama skala przemocy w Ramadi jest porażająca. Niedawny komunikat wojskowy koalicji podawał, że spośród 43 incydentów zbrojnych - eksplozji przydrożnych bomb pułapek, ataków, strzelanin - które zdarzyły się w Iraku jednego dnia, aż 27 nastąpiło w Ramadi lub koło tego miasta.

A przy tym był to, jak powiedział anonimowy oficer marines, "spokojny dzień", kiedy nic z tego, co działo się w Ramadi, nie zainteresowało mediów.

W Ramadi każdego dnia słychać karabiny maszynowe i eksplozje, a każdej nocy widać na niebie pociski smugowe i rakiety sygnalizacyjne. Choć naloty bombowe zamieniły wiele kwartałów miasta najpierw w morze ruin, a potem w morze gruzów, partyzanci wciąż znajdują tam dla siebie kryjówki, z których atakują Amerykanów.

Podczas nalotów giną niekiedy dziesiątki rebeliantów, a mimo to ataki nie słabną.

W pałacowym domu gościnnym z czasów Saddama nad Eufratem, obecnie przekształconym w ufortyfikowaną bazę USA, gdzie bariery z worków z piaskiem i siatki maskujące otaczają nawet przenośne toalety, marines z podziwem oglądają fotografie żołnierzy USA, którzy stacjonowali tam niecałe dwa lata temu.

Na zdjęciach widać żołnierzy, którzy poruszają się po Ramadi otwartymi pojazdami, często słabo opancerzonymi. Widać też świeżo odmalowane budynki, dziś w gruzach lub ze śladami kul.

Budynek, w którym urzęduje iracki gubernator prowincji Anbar, otaczają dziś zasieki i betonowy mur osłonowy. Na dachu marines ukryci przy gniazdach karabinów maszynowych za workami z piaskiem odpierają każdego dnia kilka ataków.

Rebelianci już 29 razy próbowali zabić gubernatora, ale ten każdego dnia zjawia się w pracy.

Chociaż wojska koalicyjne odpowiadają na ataki rebeliantów zmasowanym ogniem, rzadko ścigają napastników, gdyż boją się wpaść w zasadzkę albo mają za mało żołnierzy.

Kiedy Amerykanie i żołnierze iraccy przepytują cywilów, potem to samo robią rebelianci i czasami zabijają tych, których uznają za donosicieli.

"Jest coraz gorzej - powiedział płk Hasan. - Bezpieczeństwo jest zerowe".

Dowódcy amerykańscy mogą być innego zdania, ale wskazują na szerszy problem. "Oni nie muszą wygrać. Wystarczy, że nie przegrają" - powiedział 35-letni kapitan piechoty morskiej Carlos Barela, cytując stare powiedzenie o wojnie partyzanckiej. (PAP)

xp/ mc/ 0317

wiadomości
pap
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
PAP
KOMENTARZE
(0)