Nauczyciele, taksówkarze, niepełnosprawni, rolnicy, górnicy. Lista grup społecznych czy zawodowych zapowiadająca kolejne protesty stale się wydłuża. Tuż obok są ci, którzy strajkować na razie nie będą, choć też pracują w budżetówce. I bardzo często zarabiają zdecydowanie mniej niż nauczyciele.
Żądanie 1000 zł podwyżki netto to dla nich czysta abstrakcja. Dziś w ciągu miesiąca muszą wyżyć za niewiele większe pieniądze.
Jak wynika z szacunków money.pl, w Polsce blisko 100 tys. pracowników administracji publicznej nie dostaje właśnie więcej niż 2 tys. zł na rękę. Takie zarobki ma na przykład doktor nauk humanistycznych w jednym z małopolskich muzeów. Podobnie zarabiają często ci, którzy dbają o codzienną obsługę prokuratur i sądów.
- Czasy myślenia o instytucjach publicznych jako dobrym pracodawcy minęły bezpowrotnie. Dziś nie ma nawet chętnych do pracy. A ludzie nawet nie myślą o wakacjach, dokształcaniu się, zakładaniu rodziny. Nie mają za co. Nie stać ich często nawet na kredyt - mówi money.pl Andrzej Rybicki, przewodniczący Sekcji Muzeów i Instytucji Ochrony Zabytków NSZZ Solidarność.
I żartuje, że w Polsce wciąż wiele osób pracuje dla idei. Bo pieniędzy z tego nie ma żadnych.
Protest? Tylko śmiechem
- Nie podpalimy opon, nie rozrzucimy narzędzi, nie wyciągniemy kilofów, nie zablokujemy ulic i nie będziemy blokować autostrad - mówi Andrzej Rybicki. - Pracownicy kultury nigdy nie sięgną po takie metody walki o zarobki, bo nie mają takich możliwości. Najczęściej mamy jedną broń: śmiech przez łzy. Możemy powtarzać w kółko, że bibliotekarz nie wyżywi rodziny książkami, a muzealnik eksponatami. Możemy tylko powtarzać, że od lat czujemy się po prostu dziadami - dodaje.
I podaje powody dziadowania. Doktor nauk humanistycznych z 15-letnim stażem pracy w muzeum co miesiąc na koncie widzi 1988 zł wypłaty. To pensja na rękę, wynagrodzenie brutto to około 2,7 tys. zł. Bibliotekarz z pięcioletnim stażem może liczyć na 1,7 tys. zł na rękę. Wynagrodzenie brutto to w tym wypadku 2,3 tys. zł.
- Są miejsca w Polsce, w których żaden z pracowników, z wyjątkiem zarządzających, nie dostaje więcej niż 3 tys. zł brutto. A przecież doskonale wiemy, że z wypłatą brutto do sklepu nie idziemy. Ważne jest to, co mamy na rękę - mówi money.pl Rybicki. I przypomina, że niektórzy ostatnie podwyżki widzieli… w 2003 roku, czyli za rządów SLD, Unii Pracy i PSL.
- Awanse w kulturze w większości przypadków nie wiążą się z żadną zmianą pensji. Pensji nie podwyższają ani tytuły naukowe, ani języki obce - mówi. I zdarzają się przypadki, gdy pracownik ma 30 lat pracy na karku, a wciąż zarabia jak "młodszy bibliotekarz".
Mediana płac (w kulturze) według danych NSZZ Solidarność wynosi około 3 tys. zł brutto. To pensje blisko 15 tys. osób, które pracują w muzeach.
- Tutaj walka nie idzie o tysiące złotych podwyżki, ale 100 zł co kilka latach. Do normalności daleko, ale to zawsze cokolwiek więcej w portfelu - mówi money.pl Mirosław Koper, szef sekcji bibliotekarzy w NSZZ Solidarność.
"Kultura wzbogaca, my dziadujemy", "Tylko w miłej bibliotecznej atmosferze praca za 9 zł na godzinę", "Zawód bibliotekarza uczy kreatywności, jak przeżyć za 1700 zł miesięcznie". To hasła pracowników kultury z kilku ostatnich pikiet.
Jak podkreślają związkowcy, młodzi pracownicy przychodzą na góra kilka lat. Kiedy zdają sobie sprawę, że "z pasji nie można wyżyć", szybko przeskakują do biznesu.
I nie są to wyłącznie problemy jednostek kultury. Z uciekającymi pracownikami od kilku lat boryka się również Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Referenci i inspektorzy (w sumie blisko 10 tys. etatów) mogą liczyć na średnie wynagrodzenie od 3 do 3,6 tys. zł brutto. Na rękę mają więc od 2 do 2,5 tys. zł. Związki zawodowe w ZUS podkreślają co rusz, że to stawki dla centrali, bo w mniejszych miejscowościach jest dużo gorzej.
Prof. Gertruda Uścińska, prezes ZUS, problemu zwalniających się (lub podbieranych przez biznes) pracowników nie ukrywa. Dziury w pensjach stara się zakopać oszczędnościami w wydatkach. Zakład negocjował od nowa praktycznie wszystkie umowy dotyczące oprogramowania. Oszczędności trafiły na podwyżki. Trudno uniknąć jednak sytuacji, gdy na kontrole do gigantycznych firm idą ludzie zarabiający mniej niż wynosi średnia krajowa.
Inne miejsce? Sądy i prokuratury. W sądach pracownicy administracyjni mogą liczyć na pensje od 2,4 do 3,1 tys. zł brutto. I ta grupa od kilku tygodni coraz głośniej mówi o paraliżujących protestach. Wyjdą z pracy i w efekcie nie będzie jak prowadzić spraw sądowych.
Jak wynika z danych KPRM - wskaźnik odejść w korpusie służby cywilnej w ostatnich latach wrócił do poziomu sprzed dekady. Powód jest oczywisty: pensje w innych branżach. Tam rosną, tu stoją. A to problem dla obu sektorów.
Zbyt niskie płace są powodem na przykład przewlekłości w wydawaniu zezwoleń drogowych przez urzędników wojewódzkich. Urzędnicy po prostu masowo się zwalniają. W urzędzie wojewódzkim w Warszawie za odpowiednie zezwolenia odpowiadała przez pewien czas jedna osoba.
Praca w urzędzie?
Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w Polsce lepiej być urzędnikiem niż pracownikiem u tzw. prywaciarza. Dane GUS mają jeden minus.
W sektorze publicznym uwzględnione są… spółki Skarbu Państwa. Kilkanaście firm z tego sektora skutecznie podbija średnią zarobków. Stąd właśnie przewaga administracji nad sektorem prywatnym. To jednak tylko statystyczna przewaga.
Jak liczyliśmy w money.pl, w ubiegłym roku w niektórych państwowych firmach pracownicy dostali dużo więcej niż wynoszą żądania nauczycieli. Tysiąc złotych netto podwyżki to szczyt marzeń dla nauczycielskich związków zawodowych.
Więcej o zarobkach urzędników mówią dane firm związanych z rynkiem pracy.
Jak wynika z danych Sedlak&Sedlak, w administracji publicznej w 2017 roku najczęściej zarabia się 3,4 tys. zł. Zarobki połowy pracowników mieszczą się w przedziale od 2,7 do 4,5 tys. zł brutto. Z tego jednak najwyższymi zarobkami mogą się pochwalić pracujący w administracji rządowej i mundurówce. Im niższy szczebel, tym niższe wynagrodzenie.
Raport powstał w oparciu o Ogólnopolskie Badanie Wynagrodzeń. Składają się na niego dane o płacach 5 tys. osób pracujących w administracji publicznej. W sumie w administracji publicznej pracuje ponad 3 mln Polaków. 1,5 mln to pracownicy budżetówki. Po wyłączeniu osób związanych z bezpieczeństwem (wojsko i policja) zostaje 628 tys. osób. Po 100 tys. osób pracuje w Polsce w sądach i prokuraturach oraz w instytucjach dbających o zabezpieczenie społeczne i emerytalne.
Według danych Sedlak & Sedlak, co czwarty pracownik administracji nie dobija do 2,7 tys. zł brutto. To oznacza, że w urzędach może być armia nawet 100 tys. osób, które na rękę wyciągają nie więcej niż 1,9 tys. zł. Ze statystyk wynika, że 85 proc. Polaków zarabia od nich więcej.