Przybywa nam w kraju optymistów, przynajmniej tych do konsumpcji. Bo jeżeli chodzi o chętnych do osiedlenia się w Polsce, to raczej jesteśmy narodem skłonnym emigrować z naszego kraju, zaś tłumy nielegalnych emigrantów, które przetaczają się przez polską ziemię, o niczym innym nie marzą jak tylko o przekroczeniu Odry.
Skąd zatem naszym badaczom ekonomii przychodzą do głowy oficjalne wnioski, że naród popada w coraz większy zachwyt i ochoczo rusza niczym nieskrępowany na spontaniczne zakupy przez duże Z? Instytut Ipsos podał, że wskaźnik optymizmu konsumentów wzrósł o ponad 7 punktów w porównaniu z poziomem z grudnia 2005 roku i obecnie wynosi aż 102 pkt.
Wskaźnik jest tak skalibrowany, iż poziom powyżej 100 pkt. oznacza przewagę optymizmu nad pesymizmem wśród badanych, a poniżej odwrotnie. Ipsos podał także, że takie przekroczenie magicznej bariery 100 pkt. miało miejsce po raz pierwszy od listopada 1998 roku.
Tyle liczby. Gorzej moim zdaniem z ich interpretacją. Wskaźnik pokazuje moim zdaniem nie sam fakt poprawy parametrów naszej gospodarki, co stan rozbudzonej nadziei biedniejszej części społeczeństwa. To jest ta wiara, że przyszedł dobry pan do rządu (w osobie uśmiechniętego premiera) i teraz nam ponadaje. Jednym zwiększy emerytury i renty, drugim je w ogóle przyzna ciut przed ustawowym terminem, dzieciom da posiłki, matkom becikowe, staruszkom senioralne. Rolnikom naleje w baki taniego paliwa, obniży zryczałtowany poziom dochodu na hektar przeliczeniowy. Górnikom wstrzyma prywatyzację i pozwoli podnieść pensje, hutnikom wyrwie huty z rąk pana Mittala. Najmniej zarabiającym podniesie płacę minimalną. No i za siedem lat każdy dostanie pracę i mieszkanie – wygląda na to, że w pakiecie.
I ludzie, społeczeństwo, naród znów uwierzyli. Przy okazji obniży się jeszcze wysokość stóp procentowych i zachęci do kupowania na kredyt. Jednym słowem - jakie to proste zrobić w Polsce eldorado.
Według rządu nie zabraknie pieniędzy na ten solidarny raj na ziemi, bo nowa idea solidaryzmu opiera się na aksjomacie, iż bieda nie bierze się z niewystarczającego wytwarzania dochodu, lecz jest pochodną nieodpowiedniego jego podziału. Wystarczy wiedzieć jak podzielić i żadne eksperymenty liberalne nie będą potrzebne.
Naród zapewniony o świetlanej i bezpiecznej przyszłości, poczuł że już nie musi troszczyć się o siebie sam. Zatem wszelkie oszczędzanie na czarną godzinę, mozolne ciułanie dla lepszej przyszłości jest zupełnie niepotrzebne, tym bardziej że zabiorą jeszcze od tego podatek. Skoro więc nie trzeba dbać o własny los w przyszłości, można śmiało skoncentrować się na teraźniejszości. A najlepszym sposobem dbania o teraźniejszość, jaki naród zna jest kupowanie – tzn. przejadanie bieżących dochodów, oszczędności i zaciąganie kredytów.
Kupowaniu sprzyja też mocny złoty, sytuacja demograficzna (wchodzący na rynek konsumpcji potężny wyż demograficzny lat 80.), a także wciąż nienasycony głód dobrobytu społeczeństwa porównującego się z Zachodem. W tych warunkach każdy bodziec, nawet marketingowy musi przekładać się na pęd do sklepów – wystarczy przysłowiowa iskra.
Obawiam się jednak, że taki sposób rozwijania kraju i pomnażania dobrobytu jego obywateli opiera się na kruchych podstawach i jest możliwy głównie poprzez ciągłe powiększanie długu i wyprzedaż przejadanego majątku. Kiedy limity tych dwóch ścieżek finansowania się wyczerpią okaże się jak słaby był to grunt. Ale o tym powiemy sobie w następnym odcinku.