- W opinii ekspertów z całego świata to jest odkrycie, które można porównywać z wynalazkiem zastosowania radu i promieniotwórczości w medycynie – mówi dr Robert Dwiliński, dyrektor Ośrodka Transferu Technologii przy Uniwersytecie Warszawskim.
- Początkowo odkrycie to nie zostało docenione, ale po czasie okazało się, że miało gigantyczne znaczenie. Podobnie jest z naszymi badaniami nad mRNA, to wynalazek na skalę światową – dodał.
mRNA to maleńkie cząsteczki, które są kopią niewielkich fragmentów DNA. Ich zadaniem jest przenoszenie informacji genetycznej, a więc przepisu na konkretne białko. W uproszczeniu, w zależności od tego, na jakie białko przepis przekaże do komórek ta cząsteczka, taki efekt wywoła.
To może służyć rekonstrukcji tkanek, ale również uruchamiać w organizmie naturalne procesy zwalczania komórek rakowych. To pomysł naukowców na szczepionkę na raka.
Dotąd był tylko jeden problem – żywotność mRNA była zbyt krótka, żeby skutecznie przekazywać innym komórkom przepis na takie białko np. walczące z rakiem, a do tego produktywność tej cząsteczki była zbyt mała. Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego już sobie z tym poradzili.
- Nasz wynalazek może zostać zastosowany do przepisu na każde białko, można realnie zarządzać produkcją białek w organizmie. Ten wynalazek każdy dziś może kupić, szukać dla niego nowego zastosowania – tłumaczy dr hab. Jacek Jemielity. To jego zespół dokonał przełomowego odkrycia.
Jego pracą zachwyca się cały świat. A przy okazji międzynarodowe firmy farmaceutyczne, które płacą za nią miliony dolarów.
W 2015 roku firma Sanofi zapłaciła 300 mln dol. za sublicencję na ten patent, by dalej pracować już nad konkretnymi lekami z wykorzystaniem odkrycia naukowców z UW.
W tym roku kolejne 310 mln dol. wyłożył koncern Roche. To największa komercjalizacja badań naukowych w Polsce w historii.
Wszystko zaczęło się w 1980 r.
Efekty, do jakich doszli naukowcy w Uniwersytetu Warszawskiego, zajęły im 35 lat. Początek prac to 1980 r. Kilkunastu lat badań było potrzeba, żeby naukowcy dopiero zaczęli formułować praktyczne tezy i rozwiązania postawionego problemu. Zaangażowani w to byli chemicy, fizycy, biolodzy i dopiero pod koniec lat 90. sformułowali ideę i zaczęli pracować nad konkretnym rozwiązaniem.
Droga była zawiła, ale ostatecznie patenty uzyskano w 2007 i 2008 roku. Trzeba było przeprowadzić badania kliniczne, a to koszt rzędu 20-40 mln dol. Polskiego Uniwersytetu nie było na to stać, rodzime koncerny farmaceutyczne też nie miały, albo nie chciały ryzykować takich pieniędzy.
Naukowcy połączyli więc siły z niemiecką firmą BioNTech w 2010 roku. To ona zdecydowała się zainwestować. Po pierwszej fazie badań klinicznych w 2015 roku sprzedała sublicencję firmie Sanofi za 300 mln dol.
W kolejce po odkrycie polskich naukowców ustawiły się kolejne koncerny. W 2016 roku drugą sublicencję kupił Genentech należący do koncern Roche. To już 610 mln dol., a to wcale nie koniec.
Ile z tych pieniędzy dostaną polscy naukowcy?
Oczywiście te 610 mln dol. nie trafi w całości do polskich naukowców. Sprzedawcą sublicencji jest niemiecka firma BioNTech, bo to ona zainwestowała w badania. Ale Polacy też mogą liczyć na poważne pieniądze.
- Nie możemy zdradzać szczegółów tej umowy, ale mogę powiedzieć, że korzyści finansowe są zabezpieczone przy okazji sublicencjonowania. Powiedzmy, że otrzymujemy kilka procent z tej kwoty, a to kilka milionów dolarów – wyjaśniał dr Dwiliński.
Połowa tej kwoty trafi do instytutów badawczych, które nad odkryciem pracowały, druga połowa trafi bezpośrednio do naukowców – autorów patentów.
Kiedy jednak po kolejnych fazach badań klinicznych na rynek zostanie wprowadzony konkretny lek, na konta Polaków wpłyną znacznie większe kwoty.
Morawiecki i Gowin zawiedli
- Kiedyś wspomniałem wicepremierowi Morawickiemu, że jest taki ważny wynalazek i że zachodnie firmy chcą na niego wyłożyć duże pieniądze. Powiedział mi na to, że polscy uczeni są do niczego, bo nie potrafią wdrożyć swoich badań w Polsce, tylko robią to z pomocą zagranicy – mówił podczas konferencji prasowej prof. Piotr Węgleński, jeden z naukowców, którzy współtworzyli przełomowe badania.
- Tylko że niezbędne próby kliniczne kosztują 20-40 mln dol. Uniwersytet Warszawski nie ma takich pieniędzy. Przy takim finansowaniu nauki w Polsce, jaki mamy, trudno się dziwić, że musimy szukać możliwości wdrożeniowych za granicą – żalił się profesor.
I dodaje: - Wszyscy sobie gębę wycierają innowacyjnością, a jak przychodzi co do czego, to nie ma ani resortu rozwoju, ani nauki.
Na konferencji, na której naukowcy chwalili się swoimi osiągnięciami, rzeczywiście nie było żadnego przedstawiciela ani ministerstwa rozwoju, ani nauki.
- Bardzo zależało nam na obecności przedstawicieli ministerstw. Rektor UW wystosował osobiste zaproszenie do ministra Gowina, ale spadało one sukcesywnie na niższe szczeble resortu, aż w końcu się rozproszyło – wyjaśnia dr Robert Dwiliński.
A prof. Węgleński apeluje: "Próbujmy część badan klinicznych prowadzić w Polsce, żeby zarobić nie kilka milionów dolarów, a kilkaset milionów".
Tylko dopóki wsparcie innowacji pozostanie na etapie prezentacji w power poincie, to i dolary tam będą.