- Nie będzie żadnego strajku - od tygodni konsekwentnie przekonuje prezes LOT Rafał Milczarski. Jego zdaniem związki zawodowe blefują, a swoim działaniem szkodzą spółce. Mówił tak m.in. w programie "Money. To się liczy". Po nagraniu rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę. Wychodząc ze studia Milczarski rzucił, że mogę spokojnie kupować bilet na lot w majówkę.
Związki zawodowe mówią jednak krótko: jeżeli pracownicy zdecydują o strajku, to będzie strajk. Jeżeli zagłosują na nie, to do strajku oczywiście nie dojdzie. I tyle.
Przez miesiąc ponad 1600 pracowników etatowych decydowało, czy chcą przerwać pracę i w ten sposób walczyć o lepsze warunki pracy. Termin na oddanie głosu mija właśnie w sobotę 21 kwietnia. Do strajku potrzebne są: i większość na "tak", i kworum. Money.pl jako pierwszy informował o realizowanym strajku. W ciągu dnia w siedzibie LOT pojawiła się urna i karty do głosowania.
Przez najbliższe dni głosy będą liczone, a listy pracowników dokładnie sprawdzane. Wyniki nie pojawią się wcześniej niż w połowie przyszłego tygodnia - wynika z informacji money.pl. Wtedy się okaże, czy pierwszą część słownej batalii wygrali związkowcy, czy może Milczarski.
Jeżeli do końca kwietnia zarząd nie dogada się ze związkami zawodowymi, a pracownicy zagłosują za protestem, to LOT może stanąć podczas majówki. Nie wylecą samoloty, a na lotniskach zapanuje chaos. To oczywiście scenariusz najbardziej pesymistyczny dla spółki. Czy realny? Zależy z kim się rozmawia. Prezes nie dopuszcza nawet takiej myśli. Związki nie widzą powodu do wycofania z planu.
Z naszych informacji wynika, że w ostatnich dniach miało też dojść do kilku spotkań na linii prezes - pracownicy. Milczarski miał tłumaczyć, że spełnienie żądań związków zawodowych jest po prostu nierealne.
Przypomnijmy: w sporze chodzi o powrót do zarobków z 2010 roku. - Nie żądamy podwyżek jako takich. Chcemy jedynie powrotu do poziomów sprzed 8 lat i dodatków do pensji, które w firmie funkcjonowały przed laty - od prawie trzech lat mówią pracownicy i związkowcy jednym głosem.
Pracownicy żalą się, że prawie połowa pensji jest uzależniona od różnych dodatków. Raz są, raz ich nie ma. Czyli wynagrodzenie zawsze jest niespodzianką. Na dodatek - pracownicy przekonują, że nie pozwalają sobie na choroby. A przynajmniej oficjalnie. Przemęczenie lub gorsza forma to żaden powód, by nie stawiać się w pracy. Każda nieobecność to strata finansowa.
Wynagrodzenia przed laty spadły przed laty, bo LOT musiał oszczędzać i ratować biznes. LOT od lat broni się, że bez takich działań skończyłby tak samo jak węgierski Malev. Tamtejsza linia zbankrutowała w 2012 roku.
Racje LOT można zawrzeć w krótkim zdaniu: spełnienie żądań związków zawodowych jest niebezpieczne dla finansów spółki. LOT przekonuje, że kładł na stół liczne propozycje, ale związki na żądną nie chciały pójść.
Zarząd argumentuje, że przywrócenie zasad wynagradzania sprzed prawie dekady spowoduje, że cała spółka wróci do poziomu sprzed dekady. Czyli na skraj bankructwa. Jednocześnie przedstawiciele spółki twierdzą, że przywrócenie starych sposobów wynagradzania nie będzie dla nikogo dobre. Ani dla pracowników, ani dla spółki.
Przedstawiciele LOT przekonują, że warunki pracy w spółce są na tyle dobre, że nie ma żadnych nagłych ruchów załogi. Personel może pracować w nowych samolotach, a wynagrodzenia są rynkowe.