Według Jana Rokity (PO), największym osiągnięciem procesu integracji europejskiej, zapoczątkowanego 50 lat temu przyjęciem Traktatów Rzymskich, jest jedność Europy. Zagrożeniem natomiast może być rozpad UE, jeśli zdominują ją "renacjonalizacyjne tendencje i egoizmy gospodarczo-narodowe", a władzę w kilku państwach członkowskich obejmą populiści.
Przekazujemy fragmenty rozmowy Jana Rokity z PAP , przeprowadzonej z okazji 50. rocznicy podpisania Traktatów Rzymskich. Całość na stronie http://euro.pap.com.pl.
PAP: - Co uważa Pan za największe osiągnięcie tych 50 lat, które minęły od podpisania Traktatów Rzymskich?
Jan Rokita: - Jedność Europy. To nie ulega wątpliwości - powrót do wielkiej, historycznej idei, która w dziedzictwie Europy nazywała się od czasów średniowiecznych powrotem do jedności Europy. Powrót do marzenia o dawnym Cesarstwie Rzymskim, powrót do idei jedności kontynentu. To jest ta wielka idea, którą odnowili w Europie po II wojnie światowej Schuman, Monnet, de Gasperi. W tym sensie oni są ojcami powrotu do idei jedności Europy, a to jest największa idea, która towarzyszyła polityce na kontynencie, na którym żyjemy, od momentu, w którym on powstał.
PAP: A co byłby Pan skłonny uznać za porażkę tego 50-lecia?
J.R.: - Jak w polityce, tak w takim organicznym procesie trwającym wiele lat, są same błędy i drobne porażki. Przy czym te setki drobnych, bieżących błędów i setki drobnych porażek, jak do tej pory - Bogu dzięki - nie przekładają się na katastrofę idei wspólnoty narodów europejskich.
Dzisiaj - w moim przekonaniu - wadą, największą słabością Unii, są renacjonalizacyjne tendencje poszczególnych rządów. Innymi słowy to, że rządy największych krajów członkowskich UE, zwłaszcza Francji, Wielkiej Brytanii - Niemiec, dzięki Bogu, mniej już w tej chwili przy Angeli Merkel - i Hiszpanii, niestety, to są rządy, które chcą budować Europę opartą o instytucje międzyrządowe, a nie instytucje wspólnotowe. Innymi słowy, chcą zachować dominację narodowego, egoistycznego, partykularnego interesu wewnątrz UE, nad interesem wspólnotowym. I to jest podstawowe zagrożenie dla Unii dziś.
PAP: - Polska jest w UE od niedawna, ale czy nie pokusiłby się Pan o ocenę naszej dotychczasowej obecności we wspólnocie?
J.R.: - Moja ocena jest entuzjastyczna. Ten proces rozwoju wynikający ze wstąpienia Polski do Unii jest najlepszym procesem. Jest to - obok odzyskania niepodległości w 1989 roku - najlepsze, co się Polsce przytrafiło. W moim przekonaniu z tego powodu przytrafiły się same dobre rzeczy i Polsce, i polskiemu społeczeństwu. Powstaje jednak oczywiście problem, w jakim stopniu potrafimy umiejętną polityką te rzeczy wykorzystać.
PAP: - A czy można już mówić o jakichś utraconych szansach?
J.R.: - Niewątpliwie mamy utracone szanse, np. kapitulację Marka Belki w sprawie systemu podwójnej większości w konstytucji europejskiej. To jest jedno z najbardziej głupich posunięć Polski wewnątrz Unii. Był moment, gdy od Polski zależało wszystko, gdy można było wynegocjować silniejszą pozycję w systemie podejmowania decyzji, i to bez najmniejszej wątpliwości, bo bez Polski po prostu nie było Traktatu, a Belka skapitulował. To przykład na to, jak polski rząd nie umie się poruszać, nie umie wykorzystywać szans.
PAP: - Jest Pan kojarzony z hasłem "Nicea albo śmierć". Tymczasem mówi się, że sposób głosowania w Radzie UE ma mniejsze znaczenie, bo i tak w Unii trzeba dochodzić do konsensusu. Czy w tej sprawie nie zmienił Pan zdania?
J.R.: - Absolutnie nie zmieniłem zdania. Jak można zmienić zdanie w kwestii pozycji Polski w instytucjach europejskich? Czy jakiś Niemiec zmieniłby zdanie w kwestii pozycji Niemiec w instytucjach europejskich? To jest w ogóle niemożliwe - zmienianie zdania w tak fundamentalnej sprawie.
Z punktu widzenia zdolności wpływania przez Polskę na decyzje UE, kluczową rzeczą jest potencjał głosów w instytucjach unijnych i dopóki jest tak, że z woli największych krajów europejskich, przewagę w Europie mają interesy narodowe nad interesami wspólnotowymi - nad czym ja boleję - dopóki Unia jest Unią w większym stopniu Niemiec, Francji, Anglii niż Unią Komisji Europejskiej, liczba głosów w Radzie UE jest rzeczą świętą. Bo to jest miejsce, w którym podejmowane są najbardziej fundamentalne decyzje.
Albo się te głosy ma i można powiedzieć, że się czegoś chce, albo się tych głosów nie ma i jest się - zgodnie ze słynnym powiedzeniem prezydenta Chiraca - skazanym na to, żeby siedzieć cicho. Proste jak konstrukcja cepa - taka jest polityka europejska.
W Europie jest tak: nie muszę mówić, że mam te głosy, wszyscy wiedzą, ile ich mam. Wtedy bardzo grzecznie mówię, że chciałbym, żeby było tak i tak. I wtedy wszyscy słuchają, kiwają głowami i mówią: "ten pan ma część racji, jeśli nie całość, trzeba posłuchać tego pana". To jest jedna sytuacja.
Druga sytuacja jest taka: ja tych głosów nie mam albo mam ich za mało, a wszyscy wiedzą, ile ich mam. I mówię: "ja bym chciał to". A wtedy wszyscy: "hi, hi, hi, popatrzcie, przyjechał tu....". To jest sytuacja w Europie. (....)
PAP: - Czym przede wszystkim powinna zająć się teraz UE?
J.R.: - Jest parę spraw. O ile w Europie panuje takie przekonanie, że najważniejsze jest porządkowanie systemu instytucjonalnego, to ja uważam, że nie. System instytucji funkcjonuje jako tako, wymaga poprawiania stopniowego i nie trzeba żadnej rewolucji unijnych instytucji. Uważam, że dwie kwestie są najbardziej fundamentalne: trzeba znaleźć wewnętrzną energię do konsekwentnego budowania jak największej liczby jednolitych rynków, bo to legło u podstaw Europy de Gasperiego, Schumana i Monneta.
Europa nie godzi się na jednolity rynek usług ze względu na swoje jakieś tam przesądy. Ciągle, mimo potężnych, jakby nie było w Europie, instytucji bankowych i finansowych, nie jest możliwy do zrealizowania w pełni jednolity rynek finansowy. Dopiero teraz zaczęło się mówić cokolwiek o jednolitym rynku energetycznym. Przełamywanie oporów w budowie jednolitych rynków jest - w moim przekonaniu - absolutnie kluczowe. Bez jednolitych rynków w ogóle nie będzie Europy. To jest ten potencjał siły pogłębiania Unii.
Twarde, konsekwentne budowanie jednolitych rynków i przełamywanie barier protekcjonistycznych, pomocy publicznej, partykularyzmów narodowych - to jest klucz do Unii.
To raz, a dwa - to zewnętrzna polityka Unii. UE stoi przed wielkim wyzwaniem zbudowania swojej zewnętrznej polityki. Pytanie brzmi: jaka ma to być polityka? Oczywiście najistotniejszym obszarem tej zewnętrznej polityki Unii jest zbudowanie polityki sąsiedztwa na Wschodzie. Tak naprawdę najbardziej fundamentalny problem zagraniczny Unii to stosunek do bliższej i dalszej zagranicy za wschodnią granicą i oczywiście Francuzi, Włosi dodaliby do tego także politykę względem Maghrebu - ja się absolutnie z tym zgadzam.
PAP: - A co z rozszerzeniem? Czy należy określać granice Europy?
J.R.: - Na razie żadnego dalszego rozszerzenia nie będzie. W moim przekonaniu należy utrzymać w Europie ludzi, siły i kraje, które będą mówić, że dalsze rozszerzenie jest potrzebne, żeby idea nie umarła. Wszystkie badania Eurobarometru pokazują, że Polacy - zdaje się, że teraz wraz z Rumunami - są narodem najbardziej gotowym do przyjmowania nowych członków, czy najmniej egoistycznym.
To jest imponujące, jesteśmy wielkim narodem tak naprawdę, otwartym na świat, rozumnym w stosunku do świata zewnętrznego. Katolicka Polska była w 25, nie wiem jak w 27, krajem w którym było najwięcej zwolenników przyjęciem muzułmańskiej Turcji. Ta podobno zaściankowa, zamknięta, zaściankowa Polska - ciekawe, prawda?
Ważne jest, żeby utrzymać ten potencjał idei rozszerzenia. Natomiast trzeba zdawać sobie sprawę, że poważne dalsze rozszerzenia nie nastąpią. Jeśli są możliwe w ciągu najbliższych paru lat jeszcze jakieś rozszerzenia, to będą one dotyczyć raczej Bałkanów i nie będą miały znaczenia ogólnoeuropejskiego, czyli istotnego znaczenia politycznego.
PAP: - Jeśli mowa o zagrożeniach, to dla Unii widzi Pan raczej zagrożenia zewnętrzne czy wewnętrzne?
J.R.: - Jedne i drugie. Jeżeli tendencje renacjonalizacyjne i egoizmy gospodarczo-narodowe, niezdolność do budowy jednolitego rynku, przesądy będą dominować, a rządy będą w Europie coraz bardziej populistyczne - czytaj antyunijne czy antywspólnotowe - to ten system zbudowany 50 lat temu może zacząć się wewnętrznie kruszyć.
PAP: - Ale czy Unia zagrożona jest rozpadem, czy raczej kilkoma prędkościami?
J.R.: - Prawda jest taka, że zagrożona jest rozpadem. Tu nie ma nic danego na zawsze, nie należy wierzyć, że to co jest 50 lat, to już będzie zawsze. 50 lat to jest mgnienie oka w historii. Naprawdę Unia jest ciągle niemowlęciem i to niemowlę w każdej chwili może przestać oddychać. To nie jest tak, że to jest dorosły, silny organizm, który już na pewno będzie funkcjonował a la longue.
Ta inicjatywa wciąż jest zagrożona upadkiem. Wystarczą jeszcze jakieś dwa populistyczne rządy w Europie, które rozpoczną awanturę, jakiś wielki spór z Komisją i zacznie któryś kraj występować z Unii. A jak się tylko zacznie występowanie, to system runie, bo system w ogóle nie jest odporny na taką sytuację.
Rozmawiała Barbara Bodalska (PAP)
par/ gma/