Nie ma pewności, czy zmiany w ZUS obejmą wszystkie firmy, czy tylko te najmniejsze. Rząd wysyła w tej sprawie sprzeczne sygnały. Premier Mateusz Morawiecki mówił wprost, że nowe zasady idą w kierunku naliczania składek od dochodu. Z kolei minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz zaapelowała, by nie siać paniki, ponieważ zmiany mają objąć tylko mikroprzedsiębiorców.
To jednak na krótko uspokoiło prowadzących działalność gospodarczą. Ich zdaniem majstrowanie wokół dodatkowych obciążeń dla przedsiębiorców może skończyć się dwojako: ograniczeniem rozwoju albo zamknięciem działalności. Zmian w szczególności boją się przedstawiciele społeczności startupowej, czyli kiełkujących, cyfrowych biznesów.
- Obowiązkiem i przywilejem przedsiębiorcy jest współodpowiedzialność za społeczeństwo. Jednak społeczeństwo wcale nie skorzysta, jeżeli przez trzykrotny wzrost składek na ZUS pracodawcy będą musieli zawieszać działalność lub - w najlepszym przypadku - ograniczać ją i zwalniać pracowników. Niestety, istnieje też ryzyko, że niektórzy przedsiębiorcy będą rejestrować swoją działalność w innych krajach, co może zaszkodzić polskiej gospodarce – mówi money.pl Michał Pawlik, założyciel SMEO.
Jak dodaje: - Przy tak dużych zmianach niezbędny jest wielostronny dialog, o którym wspomina minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. Skoro sama przyznaje, że np. skokowy wzrost płacy minimalnej wygeneruje trudną sytuację przede wszystkim dla małych przedsiębiorców.
Większość spośród niemal 2,5 mln przedsiębiorców, prowadzących jednoosobową działalność opłaca ryczałt. Ta składka zmienia się co roku, jest bowiem waloryzowana na podstawie średniego wynagrodzenia. W tym momencie jest to 1316,97 zł, a od przyszłego ma być 1435,42 zł.
Po zmianach przedsiębiorca, którego dochód (czyli to, co zostaje mu po poniesieniu wszystkich kosztów - red.) to 5 tys. zł miesięcznie, niemal połowę tej kwoty będzie musiał wpłacić do ZUS-u. Przy 10 tys. zł – 4.309 zł, 20 tys. zł – 8.618 zł, a przy 50 tys. zł – 20.320 zł. Na wprowadzeniu składek od dochody skorzystaliby jedynie najmniej zarabiający.
Wojtek Sadowski, twórca startupu Packhelp zauważa, że coraz więcej prywatnych funduszy z zagranicy przygląda się polskim projektom. W tej sytuacji nakładanie dodatkowych obciążeń na przedsiębiorców mogłoby ograniczyć ich rozwój.
- Fundusze zagraniczne często wymagają przed inwestycją pewnego minimalnego poziomu przychodów, z których twórcy startupów muszą sami finansować się w pierwszych miesiącach działalności np. by mieć na wynagrodzenia dla programistów, o których trzeba mocno konkurować. Przez wyższe obciążenia firmy technologiczne musiałyby ograniczyć swój rozwój – przyznaje Sadowski.
W Polsce działa wiele funduszy, które inwestują nieduże kwoty w firmy w zalążkowej fazie rozwoju. Brakuje inwestycji powyżej 1 mln euro, a startupy są głodne kapitału. Przy ograniczonych środkach ze strony prywatnych funduszy i rosnących obciążeniach, które zapowiada rząd, część polskich startupów może chcieć uciec tam, gdzie będzie mieć bardziej pewne i przyjazne warunki.
- Pracując ze startupami oraz inwestorami z kraju i z zagranicy widzimy jak często dochodzi do drenażu lokalnego rynku. W Polsce branża startupowa dopiero się rodzi, nie mamy jeszcze rodzimego jednorożca (firmy wartej 1 mld dolarów – przyp. red.), ale patrząc na listę kandydatów niestety większość z nich jest już "na emigracji”. Obawiam się, że dodatkowe obciążenia i wyższe koszty pracy mogą być kolejnym argumentem za wybraniem kraju, gdzie są lepsze warunki do rozwoju – komentuje Robert Ługowski, partner zarządzający w klubie aniołów biznesu Cobin Angels.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl