Oprocentowanie polskich 10-letnich obligacji skarbowych jest najniższe od początku 2015 roku. To oznacza, że Ministerstwo Finansów może niskim kosztem pożyczać pieniądze od inwestorów i w ten sposób łatać dziury w budżecie. Bez tych miliardów złotych nie byłoby możliwe np. sfinansowanie programu 500 plus.
Państwo obecnie płaci inwestorom około 2,3 proc. odsetek. Niewiele, jak na polskie realia, bo w ostatniej dekadzie oprocentowanie sięgało nawet 6 proc. Jednak na tle krajów najbardziej rozwiniętych i przede wszystkim budzących największe zaufanie wypadamy słabo. Państwa, które uchodzą za wiarygodne, znajdują chętnych, którzy pożyczą im pieniądze nawet na ujemne oprocentowanie. Takich krajów jest siedem.
Ujemne rentowności mają obligacje: Japonii, Finlandii, Austrii, Holandii, Danii, Niemiec i Szwajcarii. W kilku przypadkach jest to niewielki procent na minusie, ale już niemieckie papiery sięgają 0,3 proc., a szwajcarskie ponad 0,5 proc. W teorii oznaczałoby to, że inwestorzy na takich obligacjach nic nie zarobią, a dodatkowo jeszcze będą musieli dopłacić za to, że pożyczą państwu pieniądze.
- To nie tylko teoria. Tak to też wygląda w praktyce - wskazuje Mirosław Budzicki, ekonomista PKO BP. - Obligacje miewają różne konstrukcje, ale wszystko sprowadza się do tego, że inwestor dopłaca do obligacji np. 0,5 proc. w skali roku. Przy 10-letnich obligacjach inwestor traci tyle każdego roku. Na początku pożycza państwu pewną kwotę, a na koniec dostaje z powrotem mniej o ustalony procent - tłumaczy ekspert.
Strata nie taka pewna
Dlaczego inwestorzy decydują się świadomie na poniesienie straty z inwestycji? Mogą stwierdzić, że jest to stosunkowo niewielka cena za bezpieczeństwo. Szczególnie w okresach niepewności na rynkach finansowych inwestorzy obracający ogromnymi kwotami mają problem z ulokowaniem środków.
Na akcjach w niepewnych czasach mogą stracić. W przypadku wysoko oprocentowanych obligacji niektórych krajów jest ryzyko, że nie odzyska się pieniędzy wcale (przypadek Grecji sprzed kilku lat). Tymczasem państwo - takie jak Szwajcaria czy Niemcy - daje gwarancję, że na czas odda pożyczone pieniędzy. A że będzie ich nieco mniej - można przeboleć.
Trzeba też pamiętać, że odsetki nie są jedyną możliwością zarobku na obligacjach. Inwestorzy spoza strefy euro mogą zarobić na obligacjach Niemiec dzięki pozytywnym zmianom kursu euro (np. polski inwestor kupujący niemieckie obligacje w euro). Może się okazać, że różnica kursu euro między momentem zakupu obligacji i ich rozliczeniem będzie większa na plus niż strata związana z ujemnym oprocentowaniem.
Do tego dochodzi spekulacja samymi obligacjami, których nie trzeba trzymać 10 lat, ale można je wcześniej sprzedać po wyższej cenie niż się je kupiło (z zyskiem).
Merkel spekulantką. Tylko w teorii
Niezależnie od wszystkiego wygranym jest tu zawsze państwo, które nie dość że pożycza pieniądze, to jeszcze na tym zarabia. Kanclerz Niemiec Angela Merkel mogłaby się więc wcielić w rolę spekulanta i sprzedawać ile się da obligacji. Miałaby pieniądze w budżecie, a do tego mogłaby się pochwalić zyskami. Tak jednak nie jest.
- Teoretycznie mogłoby się to opłacić, ale w praktyce rodziłoby dla rządu problemy. W finansach państwa nie ma bilansu takiego jak w firmie. Przepisy nakładają m.in. ograniczenia w zakresie możliwości pożyczania pieniędzy. Sprzedaż obligacji powoduje też wzrost długu publicznego, a to nie jest dobrze widziane. Podobnie jak stwierdzenie, że państwo wchodzi w buty spekulantów. Jest szereg tego typu kwestii, które skutecznie studzą głowy polityków, którzy chcieliby wykorzystać taką sytuację - tłumaczy Mirosław Budzicki.
Przyznaje, że państwa wykorzystują korzystne warunki do pożyczania pieniędzy i czasami zamiast równomiernie sprzedawać obligacje w całym roku więcej pożyczają na początku lub na końcu roku. Tak samo robi nasze Ministerstwo Finansów. - Trudno to jednak nazwać spekulacją. Można za to nawet pochwalić rządzących - podkreśla ekspert PKO BP.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl