Ojciec pani Sylwii zmarł na początku 2021 r., podobnie jak mąż Krystyny Stradel. Mama Kamili Jokisz w grudniu 2020. Brat Teresy Czaplińskiej odszedł jeszcze w kwietniu zeszłego roku.
Wszystkie osoby, poza tą ostatnią, zmarły z powodu COVID-19. I wszystkie były pensjonariuszami DPS im. Świętej Rodziny w Szczecinie. To jedno z miejsc, którymi do niedawna zarządzał zmarły w lutym ks. Andrzej Dymer.
Rodziny czterech zmarłych podopiecznych postanowiły opowiedzieć money.pl o tym, co się działo w tym miejscu. Porównują DPS do "więzienia", a warunki nazywają w nim "strasznymi".
- Chcieliśmy zapewnić naszym bliskim możliwie najlepszą, fachową i specjalistyczną opiekę. Finalnie jednak zostaliśmy z aktem zgonu i z depresją - mówią money.pl rodziny.
Jakie są dokładnie ich zarzuty? Mówią o niemal zupełnym braku opieki nad starszymi osobami. Według ich relacji, starsi, schorowani pacjenci mieli minimalny dostęp do opieki medycznej. Niektórzy mieli całymi dniami leżeć w łóżkach. Rehabilitacja - według rodzin, z którymi rozmawialiśmy - miała być natomiast "zwyczajną ściemą".
Gdy wybuchła pandemia, rodziny dostały zupełny zakaz odwiedzin w DPS-ie. Ten potem zamienił się w zakaz kontaktów - nawet telefonicznych. Gdy jednak rodzinom i tak udało się połączyć za pomocą internetu z podopiecznymi DPS-u, były przerażone. - Pod koniec życia nasi bliscy wyglądali na wycieńczonych okropnie – anemia, zanik mięśni, odwodnienie, zaniedbanie, wychudzenie - opowiadają rodziny.
Na dowód pokazują zdjęcia. I tak jeszcze w 2019 r. pani Danuta Jokisz wygląda na nich na starszą osobę w nie najgorszym stanie. Jest też zdjęcie pani Danuty z jesieni 2020. W tym czasie kobietą zajmowali się już tylko pracownicy DPS-u, bo rodziny miały zakaz. Na tej fotografii pani Danuta wygląda na wyjątkowo wychudzoną i zmęczoną.
DPS należy do kierowanego do niedawna przez ks. Dymera (oskarżonego o pedofilię) Instytutu Medycznego im. Jana Pawła II. Ani dyrekcja DPS-u, ani Instytutu nie odpowiedziały na nasze prośby o kontakt. Nie udało nam się też porozmawiać z Kurią Metropolitalną Szczecińsko-Kamieńską, która zarządza Instytutem.
"Alcatraz"
Wielki teren byłego szpitala w centrum Szczecina trafił w ręce Kościoła za bezcen. Już dekadę temu wszystko było warte ok. 20 mln zł, ale lokalna archidiecezja zapłaciła tylko niecałe 20 tys. Sprzedawcą gruntu było miasto.
Skąd tak gigantyczny rabat? Na miejscu miał powstać kompleks, zajmujący się opieką nad chorymi - tymi po zawałach czy chorobach neurologicznych.
- To nie dom opieki, to Alcatraz - bulwersuje się bliski jednego z podopiecznych. Skąd ten przydomek, nawiązujący do słynnego amerykańskiego więzienia? Bliscy rodzin mówią, że choćby dlatego, że budynek jest otoczony murem i dodatkowo zamykanym na klucz płotem.
Pytają, skąd takie zabezpieczenia - w końcu pensjonariusze to osoby stare, schorowane - a często zupełnie niesamodzielne. Niektórzy opowiadają o próbach ucieczek wśród pensjonariuszy.
Te informacje trudno nam zweryfikować. Jednak sprawdziliśmy, że budynek jest faktycznie szczelnie otoczony ogrodzeniami. Gdy pojechaliśmy przed bramę, ochroniarz nas przepędzał i mówił, że "robienie zdjęć jest tu bezprawne".
Rodziny mówią też o "więzieniu" ze względu na trudny - a czasem wręcz niemożliwy kontakt z bliskimi.
- Jesteśmy przekonani, że w pewnym momencie personel dostał zupełny zakaz kontaktowania się z nami w jakikolwiek sposób. Z tego, co się dowiedziałam, konsekwencją prawdopodobnie mogła być dla nich nawet utrata pracy - opowiada Sylwia Niedworok, której ojciec mieszkał w DPS-ie.
Jako dowód na ten zakaz rodziny pokazują konwersację z pracownikami na jednym z komunikatorów. "Z powodów niezależnych od nas, rozmowy telefoniczne w formie spotkań z mieszkańcami, zostają odwołane" - można przeczytać.
"Brak lekarzy" i "pseudorehabilitacja"
Przed pandemią, jak opowiada Sylwia Niedworok, wszystko "jakoś działało". Bo rodziny mogły odwiedzać swoich bliskich. Kamila Jokisz mogła się więc opiekować swoją mamą, a Krystyna Stradel - swoim mężem.
- Mogliśmy na bieżąco reagować, sami dbać o higienę, dokarmiać bliskich, zabierać ich na spacery, sprzątać najbliższe otoczenie - opowiadają rodziny. Od razu dodając, że personel niespecjalnie wywiązywał się ze swoich obowiązków.
Z opowieści rodzin wynika, że gdy DPS został zamknięty dla rodzin, podopieczny mieli zostać właściwie pozostawieni sami sobie.
- Szczęście miał ten, kto był w stanie się poruszać, ubrać, samodzielnie umyć - opowiada Sylwia Niedworok. Ojciec pani Sylwii jednak tego szczęścia nie miał - mężczyzna był zupełnie niesamodzielny i potrzebował opieki przez całą dobę.
Problemem miały być braki kadry - przede wszystkim pielęgniarek i lekarzy.
Rehabilitacja była zdaniem rodzin "zwyczajną ściemą". - Od czasu do czasu wyjechali po prostu z mieszkańcami DPS-u na plac przed budynkiem w ramach spaceru i próbowali rozwiązywać krzyżówki. To wszystko - słyszymy od rodzin.
Co z lekarzami? Według rodzin na wizyty przyjeżdżał jeden - był to lekarz rodzinny. - Udzielał jednak porad wszelkich – dotyczących ciśnienia, sercowych, urologicznych, neurologicznych - opowiadają rodziny. Jak dodają, z niezbyt dobrym skutkiem.
- Pan doktor stwierdził u taty nowotwór. Jaki? Dobre pytanie. Na początku uznał, na podstawie dotyku, że to nowotwór jelita grubego. Potem stwierdził, że jest jednak na pęcherzu. Umówiłam prywatną wizytę, transport karetką do specjalisty. I okazało się, że to jednak nie guzy, a złogi kałowe - mówi Sylwia Niedworok.
Wizyty lekarza skończyły się jednak na początku pandemii. Z relacji rodzin wynika, że lekarz miał odmówić wszelkich wizyt w DPS-ie, dopóki nie dostanie drugiej dawki szczepionki na COVID-19. Od tego momentu jedyny kontakt podopiecznych z medykiem miał polegać na teleporadach.
Ten sam doktor jednak przyjmuje pacjentów w przychodni. Wybraliśmy się do tego punktu i usłyszeliśmy, że stacjonarne przyjęcie jest możliwe nawet na następny dzień. Zostawiliśmy na recepcji wizytówkę z prośbą o kontakt. Lekarz jednak nie odpowiedział.
Trudno nam zweryfikować informacje o brakach kadrowych - nikt z Instytutu Medycznego nie chciał z nami rozmawiać. Dyrektorka DPS-u napisała jednak w jednym z listów do rodzin podopiecznych, że braków kadrowych nie ma, a problemy są co najwyżej "incydentalne".
Wcześniej próbowaliśmy się umówić na prywatną wizytę do szpitala rehabilitacyjnego, który jest też częścią Instytutu Medycznego.
Informacje na stronie były zachęcające - wynikało z nich, że można bez problemu zapisać się na odpłatne USG czy na konsultację. Gdy jednak zadzwoniliśmy pod podany numer, okazało się, że żadni lekarze właściwie tam nie przyjmują - można najwyżej umówić się z fizjoterapeutą.
Ginąca proteza i problemy z jedzeniem
Zarzutów rodzin, z którymi rozmawiał money.pl, jest znacznie więcej. Opowiadają na przykład, że kłopotem dla podopiecznych była dieta DPS-u.
- Dania niezbilansowane, niesmaczne i nieodpowiednie dla osób w tym wieku - opowiadają rodziny.
Problemu nie rozwiązywało wysyłanie przez rodziny paczek z jedzeniem. Personel miał kwestionować, czy dane potrawy nadają się dla podopiecznych DPS-u "z powodów dietetycznych". Były i inne problemy. Paczki miały być składowane "w brudzie", bez zachowania "podstawowych zasad higieny osobistej".
Podopieczni mieli mieć też problemy z jedzeniem przez ginące w DPS-ie protezy zębów.
Przedstawiciele rodzin próbowali interweniować w tych sprawach, wysyłając pismo do dyrektorki DPS-u.
Dyrektorka na to pismo odpowiedziała, jednak zbyt wielu konkretów w tej odpowiedzi nie było. Nie odniosła się do zarzutów w sprawie paczek, jak i do sprawy zaginionej protezy.
Napisała za to, że DPS "zaspokaja wszystkie potrzeby bytowe, opiekuńcze, pielęgnacyjne, społeczne i religijne".
Rodziny reagują na te słowa pustym śmiechem. Przyznają tylko, że w jakiś sposób dom rzeczywiście zapewniał zaspokajanie potrzeb religijnych - kaplica z DPS-u należy ponoć do najlepiej zachowanych pomieszczeń w kompleksie.
Czemu rodziny nie zabrały swoich podopiecznych z DPS-u? Odpowiadają, że zrobiłyby to, gdyby tylko była taka możliwość. Jednak mówią, że w Szczecinie i okolicach zwyczajnie nie ma wolnych miejsc w podobnych ośrodkach - zwłaszcza dla osób, wymagających opieki 24 godziny na dobę.
Z tego samego powodu trudno zorganizować prywatną opiekę, która jest na dodatek niezwykle kosztowna.
Sytuację dodatkowo skomplikował koronawirus. Gdy szalała pandemia, szukanie opiekunów czy wolnych miejsc w innych placówkach było jeszcze trudniejsze.
Nasze próby kontaktu z Instytutem Medycznym, jak i samym DPS-em nie przyniosły skutku. Kuria Metropolitalna Szczecińsko-Kamieńska skierowała nas natomiast do rzecznika, ks. Sławomira Zygi. Ksiądz jednak odpisał, że rzecznikiem już nie jest.
Skierowaliśmy więc ponowne zapytanie do kurii, które znowu zostało bez odpowiedzi.
Szczeciński Sanepid pięciokrotnie kontrolował DPS, lecz do pewnego czasu kontrole nie wykazywały żadnych uchybień. Pod koniec 2019 roku Sanepid dostał zgłoszenie, że z pożywieniem w instytucji mogą być problemy. - Stwierdzono jedna, że posiłki są zbilansowane prawidłowo, uwzględniając indywidualne potrzeby mieszkańców - opowiada nam rzeczniczka Sanepidu.
. DPS jest współfinansowany również przez miasto Szczecin. W 2020 r. miasto dopłacało do funkcjonowania DPS-u ok. 130-200 tys. zł miesięcznie. Jak zapewniają urzędnicy, tylko jednak w ramach ustawowych obowiązków. Czy miasto jednak może kontrolować obiekt?
- W trakcie negocjacji porozumienia określającego zasady kierowania mieszkańców Szczecina do tego DPS-u, miasto chciało w dokumencie zawrzeć uprawnienia do kontrolowania placówki. Instytut nie przystał na te warunki, wskazując brak podstawy prawnej dla takiego zapisu - usłyszeliśmy w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie w Szczecinie.
Ks. Andrzej Dymer zmarł 16 lutego. Na krótko przed śmiercią został odwołany przez szczecińskiego arcybiskupa z funkcji dyrektora Instytutu. Ksiądz Dymer był wielokrotnie oskarżany o molestowanie seksualne, ostatnio w głośnym reportażu TVN24 Sebastiana Wasilewskiego.
Czytaj też: Kościół w Polsce na sprzedaż. Można zrobić tam biuro, salę konferencyjną lub pracownię