Ponad 27 tys. infekcji w ciągu ostatniej doby, w sumie ponad 147 tys. w ciągu ostatniego tygodnia. To statystyki koronawirusa w Polsce. Biorąc pod uwagę progi bezpieczeństwa, które zaprezentowali premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Adam Niedzielski, jesteśmy o około 40 tys. przypadków od narodowej kwarantanny. Wystarczyłoby, gdyby służby każdego dnia wykrywały o 5 tys. więcej przypadków.
Gdy w ciągu tygodnia pojawi się ponad 187 tys. infekcji, premier - według własnych zapowiedzi - ogłosiłby pełen lockdown.
Perspektywy na najbliższe dni nie są najlepsze. Epidemia się rozpędza. W ciągu ostatnich dwóch dni pojawiło się w sumie 51 tys. zakażeń. W środę 24 tys., w czwartek 27 tys. A to oznacza, że od narodowej kwarantanny dzieli nas już tylko pięć dni z rosnącymi w takim tempie liczbami.
Ostatni tydzień w Polsce to też 2 tys. nowych zgonów. W sumie koronawirus (i choroby współistniejące) zabił już blisko 7 tys. osób. Jak widać, spora część to ofiary z ostatnich dni. W sumie mamy już 466 tys. wykrytych infekcji od marca tego roku.
Czytaj także: Szpital na Stadionie Narodowym już działa. Możliwe, że za tydzień rząd wprowadzi narodową kwarantannę
W Polsce epidemia przyjmuje o wiele większe rozmiary niż w innych krajach. W Niemczech w ciągu ostatniej doby pojawiło się ponad 21 tys. infekcji. To mniej niż w Polsce. I o wiele mniej, gdy zaczniemy przeliczać te wartości na każde 100 tys. mieszkańców. Dlaczego tak? Bo to pozwala lepiej porównywać sytuację pomiędzy krajami, które mają różną liczbę mieszkańców.
W naszym kraju wskaźnik ten wynosi obecnie 70. W Niemczech - jedynie 25.
Gdyby w Polsce epidemia miała takie rozmiary jak w Niemczech, to w ciągu dnia mielibyśmy około 9 - 10 tys. infekcji. Z kolei gdyby w Niemczech epidemia miała takie rozmiary jak w Polsce, byłoby tam 58 tys. zakażeń.
Nie oznacza to, że Niemcy nie mają swoich problemów. W wielu dużych miastach powoli kończą się wolne łóżka na oddziałach intensywnej terapii (np. w Berlinie zostało jeszcze 15 proc. wolnych łóżek). Jednocześnie coraz większa liczba ekspertów mówi, że sama dostępność to nie wszystko - w blisko 2 tys. niemieckich szpitali po prostu brakuje personelu, który mógłby obsłużyć taką falę pacjentów.
I właśnie stąd niemiecki dziennik "Bild" pisał o łóżkach widmo, które są w systemach, ale którymi nie ma się kto opiekować. Już dziś część niemieckich komentatorów zwraca uwagę, że kilka tygodni temu Angela Merkel mówiła o prognozach 19 tys. zakażeń dopiero podczas świąt Bożego Narodzenia. Próg ten jej kraj osiągnął o dwa miesiące wcześniej. Pomyliła się zatem, bo była zbyt optymistyczna.
Czytaj także: Nowe restrykcje. Od soboty limity klientów w mniejszych sklepach, zamknięte galerie
Francja z kolei w ciągu ostatniej doby zaraportowała 58 tys. infekcji. W przeliczeniu na każde 100 tys. mieszkańców to 86 nowych zakażeń. Wskaźnik jest zatem nieco wyższy niż w Polsce. Gdyby taki był u nas, mielibyśmy około 33 tys. infekcji w ciągu dnia. W drugą stronę, Francuzi mieliby 46 tys. zakażeń.
Oczywiście to tylko porównanie ostatniego "skrawka" epidemii. Pokazuje jednak, że znaleźliśmy się dokładnie w tym samym punkcie, co spora część europejskich krajów. Utrzymywanie stanu bez rygorystycznych obostrzeń po prostu nie było już możliwe.
Francja - jak większość państw Europy - stawia na ostre obostrzenia sanitarne.
Przemieszczanie obywateli jest ograniczone niemal do minimum, a podróżowanie pomiędzy poszczególnymi regionami - po prostu zabronione. Gdzie zatem mogą wybierać się Francuzi? Z domu do pracy lub po dziecko do żłobka, przedszkola lub szkoły. W przepisach znalazły się nawet informacje, ile powinny trwać spacery z psem. Nie mogą przekraczać godziny, bo może to być odebrane jako próba obejścia zasad.
Czytaj także: Narodowa kwarantanna. Kiedy? Decyzja już niedługo
Francja zamknęła też większość galerii handlowych, choć otwarte są sklepy budowlane. W niektórych sklepach spożywczych pojawiają się za to informacje o ograniczeniach w zakupach - np. limity na mąkę, cukier, makaron. Zamknął się również Euro Disneyland, który liczy na otwarcie dopiero w lutym.
W części krajów gorzej niż w Polsce
W o wiele gorszej sytuacji niż Polska są Czechy. Tam ostatni dzień to ponad 15 tys. infekcji. A przecież trzeba pamiętać, że to kraj, który zamieszkuje zaledwie 10 mln obywateli. Wskaźnik zakażeń na 100 tys. obywateli wynosi tutaj aż 147. Gdyby sytuacja epidemiczna z Czech miała miejsce w Polsce, to mielibyśmy około 56 tys. zakażeń każdego dnia. To dość dobrze pokazuje skalę problemu, z którym mierzą się nasi południowi sąsiedzi.
A przecież trzeba dodać, że Czechy poradziły sobie z pierwszą falą epidemii bardzo sprawnie i były określane jako jeden z najlepszych pod tym względem krajów w Europie. Wskaźniki zakażeń były niskie, a na dodatek sami Czesi nosili maseczki jako pierwsi.
Tymczasem teraz Czesi już drugi tydzień mają zamknięte szkoły (na wszystkich szczeblach nauczania). 30-dniowy stan wyjątkowy był zaplanowany tylko do 3 listopada, ale został przedłużony o kolejne 17 dni. Restauracje, gospody i hotele są zamknięte. Rząd zdecydował się nawet na wprowadzenie ograniczeń dot. picia alkoholu w miejscach publicznych. Wszystko po to, by obywatele kraju nie spotykali się ze sobą.
W zasadzie Czesi nie mają po co wychodzić z domów. Zamknięte są obiekty sportowe i kulturalne. Od ponad tygodnia spora część sklepów i usług musiała się zamknąć. Działają tylko sklepy spożywcze, dla zwierząt, drogerie, apteki, kioski i kwiaciarnie. Pojechać można na stację benzynową, do mechanika lub pralni. I niewiele więcej.
W czeskich szpitalach od połowy października brakuje miejsc. Zajęte jest około 8 na 10 przygotowanych dla chorych z COVID-19 łóżek.