- To już prawie normalność - mówią money.pl mieszkańcy Tybingi (po niemiecku Tübingen). Od 16 marca mogą żyć niemal jak przed pandemią. Problemem nie jest zjedzenie śniadania w kawiarni, pójście do kina, baru czy teatru bądź zrobienie stacjonarnych zakupów. I to wszystko w momencie, gdy Angela Merkel myśli o wydłużaniu lockdownu.
Aby jednak żyć w Tybindze "prawie" normalnie, jest warunek - trzeba mieć "Tagesticket", czyli "dzienny bilet". To zaświadczenie o negatywnym wyniku testu na COVID-19. Bilet, jak sama nazwa wskazuje, jest ważny tylko jeden dzień. Jeśli ktoś chce mieć otwarte drzwi do sklepów czy instytucji, musi codziennie wykonywać nowy test.
Z tym, jak zapewniają władze miasta i sami mieszkańcy, wielkich problemów jednak nie ma. W centrum Tübingen jest osiem punktów, w których można wykonać szybki i darmowy test.
Z "biletem" drzwi otwarte
Jak zapewniają władze miasta, nie chodzi w tym wszystkim tylko o rozrywkę dla mieszkańców. System ma pozwolić przetrwać mocno doświadczonym przez pandemiczny kryzys branżom - czyli przede wszystkim instytucjom kulturalnym oraz gastronomicznym.
"Tagesticket" to też wyjście naprzeciw potrzebom wielu przedsiębiorców. Sporo firm w końcu nie może przejść na pracę zdalną. I ich pracownicy powinni okazać szefom codziennie nowy "Tagesticket".
Wprowadzenie systemu szybkich testów nie oznacza jednak, że wszystkie obostrzenia znikają dla posiadaczy "biletów". Po pierwsze, "Tagesticket" nie zwalnia z obowiązku noszenia maseczki w miejscach publicznych. Po drugie, nie wszystkie branże dostały pozwolenie na otwarcie - nie można korzystać z hoteli czy uczestniczyć w dużych imprezach sportowych lub klubowych.
A po trzecie - od przedsiębiorców się sporo wymaga. Restauracje powinny przyjmować gości w ogródkach, a nie w środku. Poza tym to na właścicielu lokalu spoczywa obowiązek, by sprawdzić, czy potencjalny klient ma ważny "bilet".
"Modelowe miasto"
Projekt rozpoczął się 15 marca i od tego momentu testuje się w ten sposób ok. 4 tys. osób dziennie. Jak mówiła w niemieckich mediach Lisa Federle, koordynatorka projektu, zdecydowana większość osób, które przystępują do testów, ma wyniki negatywne. Pozytywne jak mówiła, są tylko "pojedyncze przypadki".
Władze landu Badenia-Wirtenbergia, które współfinansują projekt, przyznają, że wybór miasta nie jest przypadkowy. Położona na południowym zachodzie Niemiec Tybinga jest stosunkowo niewielka - ma ok. 90 tys. mieszkańców. A liczba zachorowań należy tam też do najmniejszych w regionie.
Program ma się skończyć w pierwszych dniach kwietnia. Co dalej? Jeśli eksperyment się uda, władze landu nie wykluczają, że będzie on rozszerzany. Jeśli i to się powiedzie, to na takie rozwiązanie mogą się zdecydować inne regiony kraju.
Niektórzy przedsiębiorcy z miasta mówią w niemieckich mediach wręcz o "euforii". Deutsche Welle pisze o Tybindze jako o "światełku w tunelu", a "Der Spiegel" zastanawia się, czy może być to model dla całego kraju.
Media podkreślają szeroki zasięg eksperymentu. Bo już wielokrotnie władze krajów czy miast testowały masowo swoich mieszkańców. Zrobiła tak chociażby Słowacja, która pod koniec 2020 r. przetestowała niemal wszystkich swoich mieszkańców na obecność przeciwciał. Na niewiele to się jednak zdało, bo kraj i tak miał potem gwałtowny przyrost zachorowań.
Różnica polega jednak na tym, że Niemcy z Tybingi badają swoich mieszkańców codziennie. Podobny system zresztą obowiązuje na granicy polsko-niemieckiej. Polacy, którzy chcą przekroczyć zachodnią granicę, mogą wykonać szybkie testy przy przejściach. Te kosztują przynajmniej 10 euro.