Mieszkanka bloku na tzw. wrocławskim Manhattanie (choć bardziej rozpoznawalne określenie budynku, na którym mieszka, to "sedesowiec"), nabrała podejrzeń co do tego, czy awangardowy blok z drugiej połowy lat 60. ubiegłego wieku nie okaże się śmiertelną pułapką w razie pożaru.
Poprosiła spółdzielnię o otwarcie tarasu na dachu, który mógłby być jedynym bezpiecznym miejscem, gdyby płomienie zajęły klatki schodowe. Spółdzielnia odmówiła, argumentując to tym, że w razie pożaru i tak nie dotrą tam służby ratunkowe – relacjonuje wrocławska "Gazeta Wyborcza", której kobieta opowiedziała, do czego doprowadziła ta prośba.
Skoro spółdzielnia nie reagowała, pani Kamila Wojtyńska w 2020 r. skontaktowała się ze strażą pożarną, by ustalić, w co powinien być wyposażony budynek, by w razie pożaru służby mogły jak najsprawniej udzielić pomocy. W mailu wypunktowała również niedociągnięcia, które zaobserwowała w zajmowanym przez swoją rodzinę budynku.
Po lekturze strażacy z własnej inicjatywy postanowili zrobić audyt. Okazało się, że rzeczywiście pod pewnymi względami blok nie spełnia wymogów bezpieczeństwa.
W raporcie pokontrolnym strażacy wypunktowali, co spółdzielnia musi jak najszybciej usprawnić i naprawić. Konieczne okazały się m.in.: wymiana wszystkich drzwi do klatek schodowych na drzwi o odpowiedniej klasy odporności ogniowej, wykonanie instalacji z zaworami hydrantowymi na każdej kondygnacji, wykonanie awaryjnego oświetlenia na klatkach schodowych.
Wskazana jako "donosicielka"
O konieczności dokonania niecierpiących zwłoki zmian spółdzielnia natychmiast poinformowała mieszkańców. Zamiast jednak ograniczyć się do przekazania informacji i, być może, przeprosić za dopuszczenie do zaniedbań, spółdzielnia zarzuciła lokatorce – wymieniając ją w piśmie do lokatorów z imienia i nazwiska - iż ta złożyła "donos", którego rezultatem jest konieczność zwiększenia składek na fundusz remontowy. Swoim zachowaniem naraziła więc wszystkich na koszty.
W rozmowie z "GW" lokatorka podzieliła się wątpliwościami co do tego, dlaczego spółdzielnia nie skorzysta z pieniędzy, które przez ostatnie lata mieszkańcy wpłacali na fundusz remontowy.
- W budynku jest 90 mieszkań. Kiedyś wpłacaliśmy nawet po 80 zł co miesiąc. Teraz około 30 zł. Nawet licząc po tej najniższej stawce, to ponad 300 tys. zł powinniśmy uzbierać przez ostatnie 10 lat. Remontów nie było, co więc stało się z tymi pieniędzmi? Na odnowienie elewacji spółdzielnia wzięła kredyt – powiedziała.
Dziennikarze chcieli zadać pytania prezesowi spółdzielni Piast Jackowi Kludaczowi, ale nie zdecydował się na rozmowę.