Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Czy wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA wymaga napisania na nowo scenariuszy makroekonomicznych dla Europy i Polski?
Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego: To zależy, co kto zakładał w dotychczasowym scenariuszu. Nasze prognozy dla gospodarki strefy euro i dla Polski na 2025 r. już wcześniej były ostrożniejsze od większości. A tuż przed wyborami w USA dodatkowo obniżyliśmy szacunek na ten rok. Obecnie spodziewamy się wzrostu PKB Polski o 2,7 proc. w 2024 r. i o 3,5 proc. lub nieco mniej w 2025 r. Wygrana Trumpa oznacza wyższy wzrost gospodarczy w USA , ale jest negatywna dla wielu gospodarek rozwijających się, szczególnie dla Chin. Wpływ na Europę też będzie negatywny, ale w mniejszym stopniu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dlaczego zwycięstwo Trumpa jest pozytywne dla gospodarki USA? I czy w takim razie nie przyniesie korzyści również Polsce, której eksport do USA dynamicznie rośnie?
Zwycięstwo Trumpa oznacza wyższy wzrost w USA w ciągu najbliższych lat, ale na dłuższą metę może być różnie. Krótkoterminowo amerykański biznes liczy na deregulację oraz obniżki podatków. Trump obiecał także mocne wsparcie dla krajowej produkcji, np. przemysłu wydobywczego, chce też chronić lokalnych producentów za pomocą ceł. Ten ostatni czynnik ma obosiecznie jednak działanie w dłuższej perspektywie. Między innymi dlatego jestem ostrożniejszy w dalszych przewidywaniach. Przykładam też dużą wagę do ekonomii instytucjonalnej. Przykład Polski pokazuje, że pogorszenie instytucji demokratycznych i wolnorynkowych negatywnie wpływa na gospodarkę.
Wracając do bieżącej sytuacji, do Europy trafia 70 proc. naszego eksportu, a do USA – choć ten udział się zwiększa – tylko nieco ponad 3 proc. Dlatego z perspektywy Polski negatywny wpływ zmiany w Białym Domu na koniunkturę w Europie przeważa nad pozytywnym wpływem na koniunkturę w USA. Ale prawdą jest, że Polska należy do krajów, które są relatywnie mało narażone na negatywne skutki polityki Trumpa.
Dlaczego?
Z kilku powodów. Po pierwsze, rządy Trumpa przyniosą droższego dolara i wyższe stopy procentowe w USA niż w alternatywnym scenariuszu. Dotąd spodziewaliśmy się, że Fed obniży swoją główną stopę procentową do końca 2025 r. jeszcze o 1,25 pkt proc., do 3,5 proc., ale teraz wydaje się, że cięcia będą mniejsze. To oznacza duże większe koszty finansowania deficytów wielu państw zaliczanych do rynków wschodzących, co Polska też odczuje. Ale nie tak, jak kraje, które masowo zadłużają się w dolarze.
Po drugie, Donald Trump będzie podwyższał cła importowe, nawet jeśli nie tak mocno, jak zapowiadał. Będzie to wymierzone głównie w takie kraje, jak Chiny czy Meksyk, a w Europie w niektóre sektory, szczególnie motoryzacyjny. W Polsce ten sektor jest ważny, ale nie tak, jak np. w Czechach i na Słowacji. Jednocześnie Trump zapowiada zwiększenie podaży surowców energetycznych z USA, a w tym samym kierunku idzie Arabia Saudyjska. Dla państw, które – tak jak Polska – są importerami netto takich surowców, to będzie korzystne. Netto polityka Trumpa jest dla nas niekorzystna, ale nie jesteśmy w grupie krajów najbardziej narażonych na jej negatywne skutki.
Największe zagrożenie, jakie niesie dla Polski Trump, to jego nieprzewidywalne pomysły w sprawie pokoju w Ukrainie. To wywołuje duże obawy Polaków i polskiego biznesu, co może dalej mrozić skłonność do inwestowania.
Spadek zainteresowania inwestorów zagranicznych polskimi obligacjami będzie kłopotliwy, bo utrudni finansowanie dużego deficytu w sektorze finansów publicznych, który zaplanował rząd?
Potrzeby pożyczkowe Polski w 2025 r. wyniosą 367 mld zł. Nie da się tego sfinansować z krajowych oszczędności, tak jak w bieżącym roku. Musimy więc przyciągać kapitał zagraniczny.
Nie powinniśmy mieć problemu ze sprzedażą długu w dolarze, bo jesteśmy na rynkach postrzegani dobrze. Ale emisje dolarowych obligacji na naszym poziomie rozwoju to degradacja. Lepiej przyciągać inwestorów na krajowy rynek obligacji, żeby to oni brali na siebie ryzyko kursowe.
To jest o tyle trudne, że nie oferujemy ani takiej rentowności obligacji jak Węgry, ani takiej wiarygodności jak Czesi. Dlatego spodziewam się, że dojdzie do korekty cen na polskim rynku długu i rentowności trochę wzrosną, a koszt finansowania deficytu będzie wyższy. Uważam, że po takim spadku cen polskiego długu, w przededniu obniżek stóp procentowych spodziewanych w drugim kwartale 2025 r. (co będzie oddziaływało w kierunku wzrostu cen obligacji – red.) chętni na polskie obligacje powinni się pojawić.
Na tle innych rynków wschodzących, także w regionie, polska gospodarka ma dobre perspektywy. Z jednej strony usuwa się z linii ostrzału Trumpa, z drugiej zaś ma wewnętrzne silniki wzrostu.
Jakie? Wzrost konsumpcji zdaje się tracić impet, a popyt inwestycyjny pozostaje słaby. Stąd zresztą ostatnia fala rewizji prognoz wzrostu polskiego PKB.
Popyt konsumpcyjny trochę przysiadł w III kwartale, ale to będzie ciągle ważny motor wzrostu. Liczymy na to, ze skłonność do wydatków się poprawi, bo konsumenci mają duże oszczędności. W tym roku konsumpcja odpowiada za około dwie trzecie wzrostu gospodarczego. W przyszłym roku jej znaczenie trochę zmaleje, bo – jak sądzimy – rosnąć zaczną inwestycje, zwłaszcza publiczne.
Mamy duże opóźnienie w realizacji KPO, ale dzięki temu te wydatki przypadną na okres słabej koniunktury w strefie euro i globalnych obaw związanych z protekcjonistyczną polityką Trumpa. Mamy więc trochę szczęścia.
W tym roku z KPO do ostatecznych beneficjentów trafi około 20 mld zł, a w przyszłym już może 60-70 mld zł. To mniej więcej 1,6 proc. PKB. Liczymy też na to, że będzie to impuls dla inwestycji prywatnych. Mamy takie realia, że w szczycie cyklu koniunkturalnego gospodarka może się rozwijać w tempie 3,5, może 4 proc. rocznie, a nie 5-6 proc., jak przed i po pandemii. Ale to i tak pozwoli Polsce być liderem wzrostu w Europie.
Ostatnio w mediach dużo jest doniesień o tym, że zagraniczne firmy wycofują się z Polski, że przenoszą produkcję do tańszych państw albo że rezygnują z planowanych wcześniej inwestycji. Wyjaśnieniem jest często szybki wzrost kosztów pracy i wysokie ceny energii. Łatwo o wrażenie, że Polska traci konkurencyjność, a w tym kontekście nawet scenariusz wzrostu gospodarki w tempie 3-4 proc. rocznie brzmi optymistycznie.
To prawda, Polska traci konkurencyjność względem niektórych innych państw naszego regionu, ale nie tylko. Poważnym konkurentem stała się dla nas np. Rumunia. Koszty pracy są tam niższe, a jednocześnie kraj rozwiązał pewne problemy, które wcześniej zniechęcały inwestorów. Poprawiła się na przykład infrastruktura. Ale znamy też przypadki inwestorów, którzy zamiast któregoś z państw Europy Środkowo-Wschodniej wybierają Hiszpanię czy Portugalię. Tam płace są ciągle wyższe niż w Polsce, ale rynek pracy jest głębszy w tym sensie, że można wiele osób zatrudnić za płacę minimalną. A w Polsce o pracowników trzeba konkurować. Do tego kraje te mają tańszą i czystszą energię. Połowa sukcesu gospodarczego Polski z ostatnich dekad wynikała właśnie z tego, że mieliśmy tanią pracę. To przyciągało zagraniczne inwestycje, które z kolei napędzały polski eksport. Ten model wzrostu musi się zmienić, jeśli chcemy utrzymać szybkie tempo rozwoju.
Niezależnie od wzrostu kosztów pracy, model wzrostu bazujący na eksporcie trudno byłoby utrzymać w świecie, w którym pojawia się coraz więcej barier w handlu międzynarodowym. Z Donaldem Trumpem w Białym Domu ten trend jeszcze przybierze na sile?
Rzeczywiście, czasy temu modelowi wzrostu nie sprzyjają. Nasz główny partner handlowy, Niemcy, mają poważne kłopoty, które w najbliższym czasie nie znikną. Wydaje się, że w Niemczech długo nie zobaczymy takiego tempa wzrostu gospodarczego, jaki znamy z ostatnich kilkunastu lat. Azja skopiowała niemiecki model i ma dziś bardzo rozwinięty eksport. Jeśli USA podniosą cła, zgodnie z zapowiedziami Trumpa, to kraje Azji będą chciały jeszcze więcej eksportować do Europy. Szczególnie, że Chiny też borykają się ze spowolnieniem gospodarczym i tamtejsze władze są zdeterminowane, żeby ten trend odwrócić. Konkurencja z Azji, w tym w sektorze motoryzacyjnym, będzie się nasilała. Wszystkim krajom naszego regionu, które polegały na taniej i dostępnej pracy, zagranicznych inwestycjach i eksporcie, będzie teraz trudno. Wszystkie muszą stawiać na innowacyjność, zwiększanie produktywności, aby generować większą wartość dodaną na pracownika.
O tym, że musimy stać się bardziej innowacyjni, słyszymy od lat. Dla wielu czytelników to będzie puste hasło. Co konkretnie powinniśmy zrobić, aby ta zmiana modelu wzrostu się powiodła? Jesteśmy na to przygotowani?
Mamy imponujący zasób informatyków, programistów. W Polsce jest ich 300 tys., a w całej Europie Środkowo-Wschodnie około 1 mln. Dla porównania, w Dolinie Krzemowej pracuje ich 600 tys. Decyzja Intela, aby zainwestować w Polsce, była symptomatyczna. Ostatecznie firma zrezygnowała, ale z powodu własnych problemów, a nie tego, że uznała wybór Polski za błąd. Intela skusił właśnie duży zasób informatyków, którzy są wciąż tańsi niż w USA. Z tego można czerpać.
Ale żeby takie nowoczesne sektory gospodarki mogły się rozwijać, potrzebne jest pogłębienie rynku kapitałowego. Innowacyjnym firmom nie wystarczy kredyt bankowy, obligacje czy nawet akcje. Często sięgają po finansowanie z funduszy typu VC i PE (venture capital i private equity – red.), które w Polsce są słabo rozwinięte.
Drugim sektorem, w którym mamy potencjał, jest zbrojeniówka. Kupujemy gigantyczne ilości uzbrojenia, być może jaką część z tego możemy produkować u siebie. Problemem są wprawdzie koszty energii i dostępność stali. Nadal możemy też liczyć na inwestycje zagraniczne, właśnie w tych bardziej kreatywnych branżach.
Polska ma więc wciąż sporo atutów, ale brakuje nam strategii i myślenia długoterminowego. Nie mamy wizji, na jakie sektory chcemy stawiać, jakie inwestycje chcemy przyciągać. Polska polityka gospodarcza jest bardzo skupiona na bieżących problemach, przez co nie tworzy przewidywalnego środowiska dla biznesu.
W sprawie wysokich kosztów energii ścierają się u nas dwie narracje. Jedni twierdzą, że szkodzi nam unijna polityka klimatyczna, która nie pozwala nam korzystać z węgla. Inni uważają, że przeciwnie, ponosimy koszty zbyt wolnej transformacji energetycznej. Wydajemy przez to dziesiątki miliardów złotych na dotowanie nierentownego górnictwa. Jakie są fakty?
Narzekanie na politykę energetyczną UE jest nieproduktywne, sprawia, że stoimy w miejscu. Biznes jest gotowy sam dokonać zielonej transformacji, ale politycy muszą nakreślić strategię, powiedzieć, w jakim kierunku idziemy. Najgorszym rozwiązaniem jest brak decyzji w takich kwestiach, jak podchodzimy do atomu, jaką rolę ma odgrywać w naszym systemie energetycznym gaz, czy przyspieszamy z rozwojem OZE.
Dziś Polska jest czarną plamą na tle Europy, jeśli chodzi o miks energetyczny. A są co najmniej trzy powody, aby to zmienić. Po pierwsze, nasza energia jest droga, co podkopuje konkurencyjność. Po drugie, polityka klimatyczna UE czarną energię penalizuje, w 2022 roku wydawaliśmy za granicą cały 1 proc. PKB na prawa do emisji. Po trzecie, na świecie jest popyt na produkty, które powstały z wykorzystaniem czystej energii. Politykę klimatyczną UE można lubić lub nie, ale trzeba myśleć pragmatycznie.
Powiedział pan o potrzebie pogłębienia rynku kapitałowego. Ale jak to zrobić w kraju, w którym oszczędzający nie wykazują żadnej skłonności do ryzyka? Pieniądze odkładamy na lokatach, ewentualnie w obligacjach skarbowych, a co zamożniejsi stawiają na nieruchomości.
Na razie działające w Polsce fundusze PE i VC korzystają z kapitału zagranicznego i to on zarabia na naszych innowacyjnych spółkach. Jak zmobilizować kapitał krajowy? Gospodarstwa domowe potrzebują tego samego co biznes: przewidywalności. To ma wpływ na odwagę firm w inwestowaniu, ale też na poczucie bezpieczeństwa osób, które powierzają tym firmom pieniądze. Polska polityka nie pomaga ludziom inwestować w produktywne projekty. Bez długoterminowej wizji i strategii gospodarka nie będzie się mogła rozwijać.
Jak silną barierą rozwoju będzie dla nas demografia? Starzejąca się ludność kraju będzie mniej skłonna do aktualizowania swoich kwalifikacji, aby dotrzymać kroku transformacji gospodarki. Zestarzejemy się zanim się na dobre wzbogacimy?
Przez najbliższych 10 lat trendy demograficzne nie będą jeszcze nam bardzo mocno ciążyły. Ale potem problem będzie się nasilał. Dostrzegam dwa sposoby, aby go złagodzić. Na tle innych rozwiniętych państw mamy nadreprezentację mikro- i małych firm. Relatywnie mało jest u nas dużych firm, które są najbardziej innowacyjne. Te duże firmy mogą stopniowo przejmować pracowników od małych przedsiębiorstw. Ale znów, musimy mieć jakąś strategię, na jakie sektory chcemy stawiać, aby ułatwiać takie przepływy na rynku pracy. Po drugie, nie obędziemy się bez przemyślanej polityki imigracyjnej. Przemyślanej, to znaczy takiej, która będzie sprzyjała integracji imigrantów.
Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl