To jest prom "widmo" – tak o flagowym projekcie budowy polskiego promu mówi anonimowo w rozmowie z money.pl jeden z byłych pracowników Funduszu Rozwoju Spółek.
Program "Batory" – bo o nim mowa – oficjalnie ruszył w połowie 2017 r. Na otwarciu w Szczecinie był obecny premier Mateusz Morawiecki, który osobiście wbił słynną stępkę pod budowę jednostki mającej pomieścić 400 pasażerów i ok. 200 pojazdów.
Od tamtej pory minęło blisko sześć lat, a promu wciąż nie ma. Rząd jednak zapewnia, że prom będzie, ale później.
"Budowa promów oraz odbudowa przemysłu stoczniowego to jeden z priorytetów rządu. Nowe promy będą budowane w polskiej stoczni dla dwóch polskich armatorów – Polskiej Żeglugi Morskiej oraz Polskiej Żeglugi Bałtyckiej" – informuje teraz money.pl Ministerstwo Infrastruktury.
Urzędnicy zaznaczają też, że zgodnie z harmonogramem pierwsza jednostka zostanie oddana do użytku w marcu 2025 r. "Koszty budowy, jak zawsze w tego typu transakcjach i kontraktach, są objęte tajemnicą handlową przedsiębiorstwa" – zastrzegają.
– Gdyby faktycznie chodziło o prom, moglibyśmy go dawno temu kupić za granicą – uważa anonimowy były pracownik i dodaje, że nie chodziło o to, by prom zbudować, ale by go budować.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Prom na miarę naszych możliwości
Jak wyliczał w rozmowie z Onet.pl ekspert branży morskiej Rafał Zahorski, koszt budowy promu za granicą w 2019 r. wahał się w granicach 130-140 mln euro. W przypadku polskich stoczni szacunkowy koszt budowy takiej jednostki wyliczono na 180-200 mln euro.
Przypomnijmy: do ratowania polskich stoczni powołano w 2016 r. Fundusz Rozwoju Spółek, mający wykonywać "różnorakie zadania z zakresu szeroko rozumianej gospodarki morskiej".
Rok później został on dokapitalizowany kwotą 200 mln zł z Funduszu Reprywatyzacji, a następnie – w 2021 r. – obligacjami skarbowymi o wartości 120 mln zł. W tym samym roku spółka Polskie Promy dostała zaś z Funduszu Reprywatyzacji kolejne 650 mln zł. Łącznie daje to prawie miliard złotych dokapitalizowania ze środków publicznych.
Warto też przypomnieć, że kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli przyglądali się temu, jak ratowano stocznię "Gryfia" oraz samemu promowi.
W 2020 r. stwierdzili, że poniesione w ciągu pierwszych trzech lat trwania projektu koszty budowy promu wyniosły 14 mln zł, z czego 4 mln zł pochłonęły usługi doradcze i prawnicze. Mimo to – w ocenie kontrolerów – doszło do nierzetelnego wyboru wykonawcy, a położenie stępki odbyło się bez projektu i planów finansowania promu.
Natomiast w 2022 r. NIK negatywnie oceniła działalność Funduszu Rozwoju Spółek w obszarze udzielania wsparcia finansowego "Gryfii". Skalę nieprawidłowości finansowych oceniono na kwotę 4,7 mln zł.
NIK stwierdziła też, że w stosunku do przeprowadzonych transakcji finansowych – na łączną kwotę kilkunastu milionów złotych – zachodzi ryzyko uznania ich za niedozwoloną pomoc publiczną.
Jaki mógłby być tego efekt? NIK już tego nie stwierdza, ale jedną z opcji mógłby być nakaz przez Komisję Europejską zwrotu udzielonej "Gryfii" pomocy wraz z odsetkami.
Ratowanie polskiego przemysłu
Główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju oraz ekspert ds. spółek państwowych Marcin Zieliński podkreśla, że takich "programów ratowniczych" jest dużo więcej. Przykładem może być też "ratowanie hut" przez Towarzystwo Finansowe "Silesia".
"Silesia" jest spółką podległą Ministerstwu Skarbu Państwa. Powołano ją ponad 20 lat temu w celu uratowania katowickiej huty. Potem "Silesia" zajmowała się całym przemysłem hutniczym. Wraz z kolejnymi zadaniami płynęły do niej wielomilionowe dotacje. Ratowała bowiem m.in. LOT czy stocznię szczecińską.
Jak płyną pieniądze do spółek?
Jak wygląda zasilanie pieniędzmi Spółek Skarbu Państwa w praktyce? Procedura jest dość skomplikowana.
Najpierw z budżetu państwa albo któregoś z funduszy celowych (Funduszu Reprywatyzacji albo Funduszu Inwestycji Kapitałowych) dokapitalizowany zostaje jeden z licznych państwowych "wehikułów" finansowych, jak np. Fundusz Rozwoju Spółek albo Agencja Rozwoju Przemysłu. Następnie z tego "wehikułu" finansuje się działalność wybranych podmiotów albo nabycie nowych.
Przypomnijmy: Fundusz Reprywatyzacji powstał po to, aby państwo polskie miało z czego wypłacać odszkodowania za bezprawnie przejęte mienie po wojnie. Dysponował on do 2015 r. kilkoma miliardami złotych. Zasilany był wpływami ze sprzedaży 5 proc. akcji należących do Skarbu Państwa oraz odsetkami od tych środków, ale został wydrenowany z pieniędzy.
Jak podaje resort finansów, w 2020 r. jego przychód wyniósł 30 tys. zł, a w 2021 r. – tylko 1 zł i 10 gr. Obecnie jest zasilany środkami budżetowymi.
Jak ustaliła pod koniec ubiegłego roku "Rzeczpospolita", na wniosek premiera Mateusza Morawieckiego z funduszu tego wypłacono środki na akcje i udziały w 14 spółkach za łącznie ponad 10 mld zł. Pieniądze trafiły m.in. do mediów państwowych, spółki Exatel, PGE, PGZ, Polskiego Holdingu Hotelowego, Centralnego Portu Komunikacyjnego oraz spółki Polskie Promy.
Równolegle powołano też Fundusz Inwestycji Kapitałowych finansowany m.in. z wpłat z zysku jednoosobowych Spółek Skarbu Państwa oraz 30 proc. dywidend z akcji należących do Skarbu Państwa.
I w tym przypadku okazało się, że środki z wpłat z zysku i dywidend są niewystarczające, więc i do tego funduszu przekazuje się dotacje z budżetu państwa. Następnie środki te płyną do wybranych spółek.
– Celem tych wszystkich działań jest zmniejszenie przejrzystości finansów publicznych. Im bardziej wszystko jest zagmatwane, tym większa swoboda dla decydentów, aby skierowywać strumienie pieniędzy tam, gdzie się chce. Temu służą te wszystkie fundusze pozabudżetowe, dokapitalizowania spółek itp. – uważa ekonomistka i ekspertka od spółek państwowych z Polskiej Akademii Nauk prof. Barbara Błaszczyk.
Prywatne księstwa polityków
Po analizie rozporządzenia rządu z końca ubiegłego roku, na podstawie którego kilkaset spółek podporządkowanych Ministerstwu Aktywów Państwowych przeniesiono aportem do czterech podmiotów – o czym więcej pisaliśmy tutaj – profesor Błaszczyk uważa, że politycy PiS tworzą rodzaj "zaskórniaków" na gorsze czasy. I dzielą się pomiędzy sobą "tortem". Z tym że podział ten dynamicznie się wciąż zmienia.
Przykładowo: premier Mateusz Morawiecki zostawił sobie do nadzoru "tylko" Agencję Rozwoju Przemysłu, Polski Fundusz Rozwoju i Electromobility.
A co zostało po oddaniu 200 spółek ministrowi aktywów państwowych Jackowi Sasinowi? – Trzeba zauważyć, że na liście stanowiącej załącznik do rozporządzenia rządu nie ma największych spółek państwowych czy tych z udziałem Skarbu Państwa (jak np. Orlen czy spółki energetyczne) – zauważa prof. Błaszczyk.
Zdaniem profesor, za rządów PiS żadnej prywatyzacji – przynajmniej oficjalnie – nie będzie, tylko "zacementowanie" majątku państwowego. A tam, gdzie dłużej nie da się już utrzymywać spółek przy życiu – ich likwidacja, ale po cichu, bez udziału "czynników rządowych".
Przykładem tego może być zlecona przez MAP Agencji Rozwoju Przemysłu likwidacja udziałów państwa w 116 spółkach. Wśród likwidowanych majątków jest m.in. POL-MOT Holding z kapitałem własnym 27 mln zł i nieruchomościami wartymi 53,5 mln zł. W kwietniu 2022 r., ze względu na wcześniejsze kupno Ursusa i nieudźwignięcie przedsięwzięcia, POL-MOT Holding upadł.
Z kolei szef Rady Programowej w Instytucie Finansów Publicznych oraz były minister finansów, prof. Paweł Wojciechowski zauważa, że mimo wydatkowania ogromnych środków publicznych, większość flagowych projektów rządu kuleje, ponieważ nikt nie potrafi się z nich już wycofać.
– Po podjęciu błędnych decyzji inwestycyjnych zawsze działa efekt utopionych kosztów (tzw. "sunk cost"), który rośnie wraz z poziomem upolitycznienia inwestycji – tłumaczy profesor. Dodaje, że w ten sposób obawa przed zakończeniem projektu działa jak spirala do formułowania kolejnych strategii, kolejnych wydatków i do "marnotrawstwa publicznych pieniędzy na ogromną skalę".
Katarzyna Bartman, dziennikarz money.pl