Piotr Pilewski, money.pl: Mówimy o sankcjach finansowych, o wyłączeniu Rosji z systemu SWIFT, czyli o czymś, co nie nastąpiło, bo część krajów się temu sprzeciwiła. Czy kraje Zachodu są w stanie zatrzymać Władimira Putina tymi sankcjami?
Andrzej Kozłowski, ekspert fundacji im. K. Pułaskiego: Trzeba sobie przede wszystkim uświadomić, że sankcje nakładane na Rosję potrzebują czasu, żeby zadziałać, żeby gospodarka zaczęła to odczuwać. Nie będzie tak, że nałożymy sankcje, a po tygodniu Putin stwierdzi, że one mu tak doskwierają i wycofa się z wojny.
Proszę pamiętać, że poza sankcjami rozważane są też inne środki. Wczoraj wieczorem ukazał się artykuł w NBC, według którego Stany Zjednoczone rozważają jeden z największych cyberataków na Rosję, aby utrudnić jej działania wojenne. Reakcja rzeczniczki prasowej Białego Domu, która kilkakrotnie zaprzeczała tym informacjom powoduje, że być może coś jest na rzeczy.
Trzeba jednak brać pod uwagę, że Amerykanie obawiają się eskalacji konfliktu, bo wszystko co oni mogą zrobić Rosjanom, Rosja może zrobić im. Na razie na pewno wykluczona jest interwencja sił NATO, co w każdym swoim przemówieniu Joe Biden podkreślił.
Wczoraj prezydent Zełenski powiedział, że prośby Ukrainy o to, by znaleźć się w strukturach NATO, spotkały się z milczeniem. Powiedział też, że sankcje są niewystarczające.
Czy one są wystarczające, nie jesteśmy w stanie ocenić tu i teraz. Trzeba też pamiętać, że sankcje są nakładane w taki sposób, żeby jak najmniej wpłynąć na nas, czy to na kraje Unii Europejskiej, czy na USA.
Inna kwestia, to przygotowanie Rosjan. Oni zgromadzili ogromne rezerwy walutowe, a ich deficyt jest stosunkowo niewielki. Jeśli mówimy o systemie SWIFT, to Rosja od pewnego czasu tworzy swój alternatywny system, bo miała świadomość, że takie sankcje mogą być zastosowane.
Sam chciałbym, żeby coś zostało zrobione tu i teraz, żeby pomóc Ukrainie w walce z barbarzyńskim najazdem Rosji. Ale sankcje potrzebują czasu, żeby gospodarka, ale też ludzie, i to nie tylko elity, zdążyli to poczuć.
Porozmawiajmy jeszcze o Białorusi, która włączyła się w ten konflikt, i o Chinach. Chiny podchodzą do tego z dystansem i mówią o nieużywaniu słowa "inwazja" w kontekście wojny na Ukrainie. Zastanawiam się, na ile realne jest włączenie się Chin w ten konflikt, chociażby przez finansowanie tego, co robi Rosja.
Chiny są naturalnym partnerem, który mógłby zastąpić te rzeczy, od których Rosja zostanie odcięta. Mowa na przykład o technologii z Zachodu. Trzeba też podkreślić, że Chiny w swojej polityce zawsze starają się mówić o integralności terytorialnej, ze względu choćby na kwestię Tajwanu.
Nie oczekiwałbym, że Chiny odegrają najważniejszą rolę w rozwiązaniu tego konfliktu, one raczej będą się przyglądać temu, co zrobi Zachód, przy ewentualnej reakcji na swoje zakusy terytorialne.
Jeżeli chodzi o kwestię Białorusi, to niestety potwierdzają się informacje, że to już jest, jak to powiedział były ambasador Białorusi, Białoruska Republika Sowiecka. Od czasu protestów Łukaszenka przestał lawirować pomiędzy Wschodem a Zachodem i stał się rosyjskim pionkiem. To jest bardzo poważny problem, ponieważ polska granica, powiedzmy wprost, z wrogiem, nagle się wydłużyła. Z niewielkiego Obwodu Kaliningradzkiego o całą Białoruś, a być może, choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, o Ukrainę. To zupełnie zmienia naszą pozycję bezpieczeństwa w regionie.
A jak wygląda sytuacja pod względem cyberbezpieczeństwa? Wspomniał pan o możliwym cyberataku ze strony Stanów Zjednoczonych, ale to co dzieje się w sieci, inwazja "rosyjskich trolli", którą obserwujemy, sianie dezinformacji, już trwa.
Jesteśmy zalewani dezinformacją. Konta, które szerzyły antyszczepionkowe treści w żaden sposób nie były zwalczane, teraz zaczęły szerzyć treści antyukraińskie. Tego typu operacji trzeba się spodziewać więcej.
Ale trzeba też podkreślić, że mamy w Polsce "pożytecznych idiotów", którzy mają różnego rodzaju wpływ. Mówię o politykach, aktywistach, czy nawet nauczycielach akademickich, którzy latami powtarzali bzdurne informacje o "pokojowej Rosji".
To jest realny problem. Widzimy jednego z aktywistów, który szerzy dezinformację o cenach paliw na stacjach, co doprowadziło do paniki, tworzyły się kolejki. To jest efekt rosyjskiej dezinformacji.
Trolle są trollami, ale mamy problem z tym, że są osoby znane z imienia i nazwiska, umocowane w instytucjach i mające realny wpływ na ludzi. Nie powinniśmy mieć dzisiaj wątpliwości, czy Rosja jest agresywnym państwem. Jest. I nie potrzebujemy na to więcej dowodów.
Czy w takim razie wyciągnęliśmy wnioski z historii? Bo to, o czym w tej chwili mówimy, nie jest niczym nowym.
Pierwszy krok został zrobiony w Gruzji w 2008 roku, gdzie wszyscy na Zachodzie uznali, że szalony Saakaszwili wpadł w rosyjską pułapkę. Wpadł, ale on nie był szalony, po prostu nie miał wyboru i został postawiony pod ścianą. W 2014 roku doszło do aneksji Krymu, na skutek m.in. "czerwonej linii" Obamy w Syrii.
Sami robiąc interesy z Rosją, lekceważąc ten kraj, uważając, że on nie stanowi zagrożenia, doprowadziliśmy do tej sytuacji. Mordowano rosyjskich decydentów, biznesmenów w Londynie, na terenie Wielkiej Brytanii użyto materiału radioaktywnego, użyto broni chemicznej. I te rzeczy pozostały, tak naprawdę, bez odpowiedzi. Putin testuje, na ile może sobie pozwolić, sprawdza, na ile NATO jest sojuszem faktycznie zdolnym do obrony.
Na razie, trzeba powiedzieć, że jest. Polska nie jest zagrożona, kraje bałtyckie nie są zagrożone, bo stacjonują tam wojska NATO, przede wszystkim amerykańskie. Dopóki będą stacjonować, realnego zagrożenia nie ma, NATO zdaje test. Wydaje się też, że Zachód się obudził i zobaczył to, przed czym wielu ekspertów ostrzegało: barbarzyńską, imperialną Rosję, która w ogóle się nie zmieniła.