W cieniu pandemii koronawirusa dramatycznie rośnie liczba zgonów, których dobowe statystyki Ministerstwa Zdrowia nie uwzględniają. Przepełnione szpitale skupione na walce z COVID-19, brak dostępu do służby zdrowia, ale i strach przed zakażeniem powodują, że coraz więcej osób umiera w zaciszu domowym.
Już 10. tydzień z rzędu liczba wystawianych aktów zgonu bije rekordy poprzednich lat. Jak wynika z danych Urzędów Stanu Cywilnego, do których dotarł money.pl, tylko w ciągu tygodnia między 26 października a 1 listopada umarło w Polsce aż 14 tys. osób. Dla porównania rok temu w tym czasie zgonów było dwa razy mniej.
Zabija nie tylko COVID-19, a przynajmniej nie bezpośrednio. - W kardiologii widać większą liczbę zawałów. Częściej rodzina dzwoni, że ktoś się nie stawi do szpitala, bo zmarł... Ludzie nie doczekują w kolejkach. Nie ma gdzie wcisnąć pacjentów potrzebujących pilnej diagnostyki - relacjonuje lekarka dr Magdalena Kulgawczyk.
Sytuacja jest poważna, a oficjalne statystki zafałszowują dramatyczną rzeczywistość. - Lockdown i pierwsze miesiące pandemii spowodowały opóźnienie kontaktów pacjentów z lekarzami, spadek zgłaszalności przypadków zawałów nawet od 30 do 60 proc. w porównaniu z poprzednim rokiem – zauważa w rozmowie z money.pl prof. Marcin Grabowski z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i rzecznik Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego.
Statystyki z innych krajów wykazały podobne tendencje spadkowe zgłaszania w czasie pandemii przypadków kardiologicznych, wynika z danych przedstawionych w Periodyku "Via Medica".
We Włoszech w czasie pandemii odnotowano mniej zgłaszanych przypadków tzw. ostrych zespołów wieńcowych. W Stanach Zjednoczonych we wczesnej fazie pandemii COVID-19 zmniejszyła się liczba tzw. przezskórnych interwencji wieńcowych PCI u chorych na zawał serca typu STEMI o 38 proc., w Hiszpanii o 40 proc., a Polsce o 36 proc.
To wcale nie oznacza, że tych zawałów w Polsce nagle jest mniej. - Nie ma takiej możliwości. Po prostu mniej się do nas zgłasza - zaznacza Marcin Grabowski. Liczba wciąż oscyluje wokół 100 tys. ostrych zespołów wieńcowych rocznie. I dodaje, że najgorsze dopiero przed nami.
- Na dziś trudno jednoznacznie przypisać ten pik śmiertelności pozacovidowej bezpośrednio zawałom serca - podkreśla prof. Grabowski. - Bardzo możliwe, że część z tych zgonów ma swoją przyczynę w zawale serca. To oczywiście mogą być chorzy, którzy zostali w domu i mieli zatrzymanie krążenia, tego jednak ze statystyk jeszcze nie wyczytamy - zauważa.
Pęknięte serca Polaków
Również słynny polski kardiolog, prof. Piotr Buszman, współzałożyciel Polsko-Amerykańskich Klinik Serca, alarmuje, że będzie więcej zgonów z przyczyn sercowo-naczyniowych. - Przy standardowej epidemii grypy i zanieczyszczeniu powietrza dużą liczbę zawałów obserwujemy od dłuższego czasu. Teraz na to wszystko nałożył się jeszcze COVID - wyjaśnia w rozmowie z money.pl.
- Czas udzielenia pomocy ma tu ogromne znacznie. Coraz częściej na oddziałach przyjmujemy pacjentów z ciężkimi zaburzeniami rytmu. Często przyjeżdżają do nas w bardzo ciężkim stanie, kiedy serce jest kompletnie uszkodzone - podkreśla prof Buszman.
Jednym z podstawowych problemów jest obecnie bardzo ograniczony dostęp do służby zdrowia, wydłużony czas dojazdu karetek i problemy z przyjęciem do szpitala. - Codziennie widzę stojące w kolejce karetki. Pierwsza godzina, dwie są kluczowe, aby nie było rozległej blizny na sercu. Po ponad czterech godzinach od wystąpienia pierwszych bólów mamy do czynienia już z ciężkim zawałem serca, po 12 godzinach z zawałem pełnościennym – ryzyko niepomyślnego przebiegu rośnie kilkukrotnie. Jeśli pacjent nie otrzyma na czas pomocy, skutki mogą być tragiczne - wskazuje prof. Marcin Grabowski.
Jak mówi, do szpitala na Banacha coraz częściej docierają chorzy już w bardzo poważnym stanie. - Czasem są to już rozległe zawały, pęknięte serca, czy stany po zatrzymaniu krążenia - wylicza kardiolog.
Problem w tym, że choć jest to szpital specjalistyczny, a nie jednoimienny, jest wielu dodatnich pacjentów. - Szpitale obciążone są pacjentami covidowymi - przyznaje. - Wielu zdiagnozowanych zostaje w szpitalu, albo na izbie przyjęć i oczekują czasem nawet kilka dni na przeniesienie.
"Pacjenci przestali do nas dzwonić"
Jak podkreślają kardiolodzy, problemy w czasie pandemii się piętrzą. W przypadku chorób serca, z powodu których w Polsce umiera więcej osób niż na raka, możemy mieć do czynienia z efektem bomby z opóźnionym zapłonem.
Problemem jest bowiem nie tylko nagłe zatrzymanie akcji serca, ale również nieleczony, czy - mówiąc kolokwialnie - "przechodzony" zawał. - Pacjenci przestali do nas dzwonić. Boją się zakażenia w szpitalu i często zgłaszają się do nas już w bardzo poważnym stanie - z niepokojem przyznaje prof. Buszman.
To, że wydłużył się czas zgłaszania się pacjentów, potwierdza także rzecznik Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. - Pacjent czeka w domu, boli go, czasem zażyje lek przeciwbólowy, ale wciąż czeka, gdyż boi się wizyty w szpitalu ze względu na koronawirusa. To może prowadzić do bardzo poważnych problemów, a nawet tragedii – zaznacza prof. Grabowski.
Jak przewiduje, skutki zobaczymy już za dwa trzy miesiące. Ale ta dramatyczna rzeczywistość pandemii będzie miała też swoje przełożenie długoterminowe. - Może doprowadzić do tego, że za dwa, trzy lata może być w Polsce znacznie więcej zawałów niż odnotowujemy dziś.
"Nie można uciec od tej walki"
Jak podkreśla prof. Piotr Buszman obecna sytuacja chorych została niewątpliwie pogorszona przez pandemię, ale problemy mają swoje źródła w wieloletnich zaniedbaniach kolejnych rządów w naszej służbie zdrowia.
- O ile jeszcze przez pierwsze miesiące pandemii była jakaś organizacja i kontrola sytuacji, szpitale jakoś funkcjonowały, to od miesiąca jest wielka improwizacja i próba przetrwania z dnia na dzień. I to poczucie bezradności medyka, który przy całej determinacji, nie ma gdzie i jak opiekować się różnymi pacjentami, szczególnie tymi "niecovidowymi" - załamuje ręce prof. Grabowski. - Mamy poczucie, że zostaliśmy z tym sami. Większość z nas nie boi się kontaktu, nawet z zakażonymi pacjentami, ale zderzamy się z logistyczną ścianą - zaznacza.
- Mam o to olbrzymi żal do współczesnej Polski - przyznaje prof. Buszman. Patrząc choćby jedynie przez pryzmat kardiologii, daleko nam do nowoczesnej medycyny. - Jesteśmy w epoce, odległej o kilkadziesiąt lat od nowoczesnej medycyny na Zachodzie, gdzie śmiertelność z przyczyn kardiologicznych spadła poniżej onkologicznej. U nas wciąż jest dwa razy większa. Skoro mamy takie zaniedbania, to żniwo, które pociągnie za sobą każda epidemia, będzie ogromne - prognozuje.
Jak podkreśla, w tej chwili potrzebna jest każda para rąk. Walka toczy się nie tylko z koronawirusem. Pandemia rozwinęła wiele frontów. - Nie uciekam, jestem aktywny, nie można uciec od tej walki - mówi prof. Buszman i zaznacza, że kardiolodzy razem z anestezjologami się są na pierwszej linii walki.