W środę Eurostat opublikował dane, w których Polska jest w absolutnej czołówce. Niestety dość niechlubnej, bo zestawienie pokazuje, że pracodawcy w naszym kraju wciąż bardzo często zatrudniają pracowników na czas określony.
Na umowach terminowych pracuje 22 proc. z nas. To drugi najwyższy odsetek w Unii Europejskiej. Gorzej pod tym względem jest tylko w Hiszpanii, gdzie wskaźnik ten przekracza 26 proc. Taka forma zatrudnienia jest również popularna w Portugalii i Holandii.
Z kolei na drugim biegunie jest Rumunia i Litwa. Tam prawie wszyscy mają umowy na czas nieokreślony, a czasowe kontrakty to raptem 1,5 proc. wszystkich etatów. Łotwa, Estonia i Bułgaria z kolei to między 3 a 4 proc.
Obejrzyj: Podatek handlowy? Nie łudźmy się: będzie drożej
Jeszcze bardziej obrazowe będzie zestawienie, gdy weźmiemy pod uwagę liczby bezwzględne. 22 proc. Polaków na umowach czasowych przekłada się na około 3,5 mln z nas. To 10 razy więcej ludzi niż tych, którzy straciliby na zniesieniu limitu 30-krotności.
I to mimo faktu, że Kodeks pracy nie zezwala na stosowanie umów czasowych w nieskończoność. Niezgodne z prawem jest na przykład podpisywanie przez kilka lat z rzędu umów czasowych z tym samym pracownikiem. Kodeks już trzecią kolejną umowę traktuje jako zawartą na czas nieokreślony.
Związkowcy od lat twierdzą, że umowy terminowe to nic innego jak "śmieciówki". I że dla pracownika niewiele różnią się od nadużywanych umów zleceń czy umów o dzieło.
Zaszłości historyczne
Jak mówi w rozmowie z money.pl Andrzej Kubisiak, ekspert rynku pracy Polskiego Instytutu Ekonomicznego, przyczyny takiego stanu rzeczy należy upatrywać w historii.
- Po pierwsze, na początku obecnego stulecia mieliśmy bardzo wysokie bezrobocie, często nawet ponad 20 procent - przypomina ekspert. - Wtedy wielu pracodawców zaczęło stosować umowy na czas określony.
Dlaczego? Przede wszystkim pozwalała na to pozycja pracodawcy, który w przeciwieństwie do tego, co mamy dziś, mógł wybierać pracowników i narzucać im swoje warunki zatrudnienia.
A umowy terminowe to dla niego oszczędność i wygoda. Jeśli bowiem pracownik się nie sprawdził, to łatwiej było go zwolnić i wypłacać przy tym znacznie mniej pieniędzy z tytułu krótszych okresów wypowiedzenia.
- Druga fala wzrostu to okres kryzysu finansowego 2008 roku. Wtedy oprócz umów czasowych bardzo mocno zwiększyła się liczba umów cywilnoprawnych - wyjaśnia Kubisiak.
Powód? Dokładnie ten sam, co kilka lat wcześniej. Oszczędność na wypowiedzeniu i dodatkowych kosztach po zakończeniu zatrudnienia.
Zmiany w dobrym kierunku
Rozmówca money.pl mówi jednak, że udział umów czasowych w ostatnich latach i tak znacząco spada. - Jeszcze kilka lat temu umowy na czas określony miało nawet około 30 proc. pracowników - mówi ekspert.
Skąd w takim razie ta zmiana - na razie niewielka - na lepsze? - Przede wszystkim kluczowa jest sytuacja na rynku pracy. Część pracodawców zaczyna zmieniać myślenie i próbuje wiązać się z pracownikami na dłużej - mówi ekspert Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Dziś już pracodawca nie może przebierać w pracownikach. Bezrobocie jest niskie, a najlepsi specjaliści mogą zmieniać pracę znacznie częściej. A to może oznaczać problem dla firm.
Sytuacja więc obróciła się o 180 stopni i to pracownicy są w lepszej pozycji do negocjacji.
- Nie bez znaczenia pozostały również zmiany legislacyjne z 2016 roku - tłumaczy Andrzej Kubisiak. - Chodzi o nowelizację Kodeksu pracy, która sprawiła, że okresy wypowiedzenia umów czasowych działają dokładnie tak samo, jak przy umowach na czas nieokreślony.
W efekcie pracodawcom przestało opłacać się zatrudnianie pracowników na umowach terminowych. Wcześniej bowiem prawo dopuszczało w takich przypadkach dwutygodniowy okres wypowiedzenia.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl