Bezrobocie w kwietniu spadło do 6,3 proc. - informuje Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Chwali się, że takich statystyk nie było od 1991 roku. W ciągu miesiąca liczba osób bez pracy spadła o prawie 48 tys. Szukający zarobku są wniebowzięci, gorzej z pracodawcami. Na rynku trwa prawdziwa wojna. Każdy pracownik jest na "wagę złota".
Sama pensja nie wystarczy już, by ich przyciągnąć. Nie wystarczy też premia, pakiet medyczny czy karta do klubu fitness. W przypadku jednego z menadżerów koronnym argumentem okazały się nie pieniądze, ale Toyota Avensis zamiast Opla Corsy.
- Jeśli już mówimy o autach, to pamiętam ciekawy przypadek. Namawiałam kandydata do zmiany pracy. Mowa o wysokiej klasy menedżerze, dostał bardzo dobrą ofertę finansową, ale nie wydawał się nią specjalnie zainteresowany. Zaoferowałam mu wysokiej klasy samochód - mniej więcej za ćwierć miliona. Roześmiał się i powiedział, że o tym lepiej porozmawiać z jego żoną, bo on i tak 5-6 dni w tygodniu będzie spędzał za granicą, a autem będzie jeździła jego żona - mówi nam specjalista HR jednego z czołowych banków w Polsce.
Jej misja się powiodła - niemiecki SUV spodobał się małżonce i menedżer zmienił pracodawcę.
Biedronka idzie na noże z Lidlem
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że o nowych pracowników ostro walczą sieci handlowe. Prawdopodobnie najsilniejszymi na rynku markami są Biedronka i Lidl. Żadna z nich nie powie głośno, że chce przyciągać pracowników konkurencji, ale obie dają to do zrozumienia między wierszami.
Jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia było to, żeby kasjer w markecie miał prywatną opiekę medyczną, pakiet sportowy czy pensję, o jakiej mogliby pomarzyć początkujący pracownicy korporacji. Tymczasem walka tych dwóch dyskontów wkroczyła w fazę, w której obie strony czekają na ruch konkurencji tylko po to, by odpowiedzieć na niego ogniem.
Z jednej strony przewagę ma Lidl. To ta sieć proponuje swoim pracownikom wyższe pensje. Od marca 2018 przychodząca do pracy w Lidlu dostanie na "dzień dobry" od 2800 do 3550 zł brutto. Przynajmniej rok stażu oznacza pensję w wysokości od 2950 do 3750 zł. A jeśli pracownik ma ponad dwa lata stażu w firmie, to zarobi od 3150 do 4050 zł brutto.
Tymczasem w Biedronce osoby rozpoczynające pracę na stanowisku kasjera będą mogły zarobić co najmniej 2650 zł brutto, razem z nagrodą za stuprocentową frekwencję w pracy. Na podwyżki mogą liczyć już po roku. Po trzech latach pensja może sięgnąć co najmniej 2950 zł brutto miesięcznie. A w dużych miastach może sięgnąć 3550 zł brutto. Pracownicy mogą dostać dodatkowo nawet 500 zł brutto premii kwartalnej. Jest ona uzależniona od wyników sklepu.
Z drugiej strony przewaga płacowa Lidla nie jest tak wyraźna, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę sklepów i poziom zatrudnienia. Biedronka ma obecnie 2825 sklepów i zatrudnia ponad 65 000 ludzi. Tymczasem w Lidlu pracuje mniej więcej 4 razy mniej osób. Sieć ma ponad 630 sklepów i otwiera ok. 30 - 35 rocznie. Biedronka jest więc większym pracodawcą i może sobie pozwolić na niższe płace, bo w wielu miejscowościach nie musi konkurować z Lidlem.
Warto zauważyć, że pracownicy tych sieci są w większości zatrudnieni na cały etat. Lidl chwali się tym, że jedynie 5 proc. osób pracuje w niepełnym wymiarze godzin.
Rekrutacja przez szczekaczkę
Do dziś nie jest jasne, kto odpowiada za słynną na całą Polskę akcję z nagabywaniem do zmiany pracy przez głośnik na aucie. Faktem jest to, że przed bramą spółki Flextronics International Poland w Tczewie pojawił się samochód ze sprzętem nagłaśniającym, przez który namawiano pracowników do zmiany pracodawcy. Flextronics to producent elektroniki, w tym sprzętu telekomunikacyjnego, drukarek 3D i telewizorów. To w niej powstają m.in. sprzęty marki Manta.
- Podjechali autem pod zakład, rozstawili sprzęt nagłaśniający, zaczęli nagabywać do zmiany miejsca pracy - opisuje tę sytuację "Gazeta Tczewska".
Te niemal filmowe sceny rozegrały się jeszcze jesienią 2017 roku. I w zasadzie nikt nie chce się przyznać do przeprowadzenia tak nietypowej i w sumie brutalnej rekrutacji. Firma obsługująca konkurencyjny zakład produkujący elektronikę oddalonym o 50 km Kwidzynie przyznaje, że wykorzystywała "mobilne biuro rekrutacyjne", ale do akcji z podjeżdżaniem pod fabrykę i namawianiem do zmiany pracy się nie przyznaje. Podobnie jak jej podwykonawcy. Cóż, ktoś to jednak zrobił.
W Krakowie bili się o informatyków
Stolica Małopolski zasłynęła jako jedno z pierwszych miejsc walki o informatyków. Kilka lat temu przed biurami firm technologicznych pojawiły się osoby rozdające pączki. W paczkach ze słodkościami była też informacja, że za polecenie dobrego informatyka można zarobić 4 tys. zł. A jeśli wiadomość dotarłaby bezpośrednio do zainteresowanego zmianą pracy, to jest mile widziany i może liczyć na świetną pensję.
W tym przypadku do akcji przyznała się rosyjska spółka Luxoft, specjalizująca się w obsłudze m.in. bankowości inwestycyjnej, lotnictwa, telekomunikacji i energetyki. To światowy gigant, pracujący dla globalnych koncernów.
Akcja Luksoftu wzbudziła wiele kontrowersji w krakowskim świecie IT. Ale odniosła skutek – było o niej głośno, a wiele osób nie wahało się przed zmianą pracy.
Wystarczy złotówka więcej
Szczególnie narażone na utratę pracowników są branże, w których pracuje się na bardzo niskiej marży. Choćby ochrona - tu zwiększenie płacy o złotówkę, a nawet kilkadziesiąt groszy na godzinę powoduje masową migrację pracowników.
- W ochronie większość osób jest zatrudniona na minimalnym wynagrodzeniu. I jeżeli my dajemy - powiedzmy - 13 zł za godzinę a konkurencyjna firma zaproponuje 13,50 zł, to spora część pracowników zdecyduje się na zmianę - mówi nam anonimowo dyrektor jednej z agencji ochrony.
Mówi o grupie najniżej opłacanej, bez szczególnych kwalifikacji, ale za to wyjątkowo licznej. - Owszem, statystycznie najlepiej zarabia się na ochronie mienia i osób, konwojach, transporcie gotówki. Ale większość obrotu wypracowują ludzie pilnujący centrów handlowych, biur czy parkingów. Potrafią pracować po 300-400 godzin w miesiącu, więc jeśli inna firma zaproponuje im o złotówkę wyższy zarobek, to nie mają skrupułów. Ci najbardziej lojalni przyjdą i powiedzą, że dostali propozycję i oczekują podwyżki, bo nie chce im się zmieniać pracy. A część po prostu nie pojawi się w robocie i szukaj wiatru w polu - mówi.
**Ambicja, nie pieniądze**
Na poziomie specjalistów wyższego szczebla od jakiegoś czasu można zauważyć kult robienia kariery i rozwoju. Sęk w tym że kompetencje wielu osób nie idą w parze z ich żądaniami.
- Przedstawiciele jednego z topowych koncernów z branży FMCG [tzw. produkty szybkorotujące, czyli artykuły spożywcze czy środki czystości - red.] mówili mi ostatnio, że ich pracownicy działu marketingu co pół roku, rok żądają awansów i podwyżek. Problem w tym, że wartość ich pracy nie rośnie w tak krótkim okresie, ale są ośmielani propozycjami od konkurencyjnych firm. I koncern spełnia ich żądania, bo jest świadom, że pozyskanie na ich miejsce innych specjalistów kosztowałoby jeszcze więcej i trwało dłużej - mówi nam Piotr Goliński, partner w firmie CTER, zajmujące się rekrutacją menedżerów.
Jego zdaniem na wyższym poziomie zawodowym pensja wyższa o kilka czy kilkanaście procent nie jest już koronnym argumentem.
- Ważniejsze jest wyższe stanowisko, lepszy tzw. work life balance, perspektywy na rozwój. Ludzie preferują firmy dobrze poukładane, które wiedza, czego chcą. Specjaliści wiedzą, czego chcą – i niekoniecznie są to pieniądze. To ludzie –- kolokwialnie rzecz ujmując - "najedzeni". Oni nie walczą o to, żeby przeżyć, ale mają swoje cele, zgodne z hierarchią potrzeb. Dla nich ważny jest cel pracy, jej sens, to, żeby firma o nich dbała a nie tylko dawała pieniądze - dodaje Piotr Goliński.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl