- Inwestorzy są przerażeni - mówi nam Yoram Reshef, dyrektor generalny warszawskiego centrum handlowego Blue City. Tak reaguje na ostatnie pomysły rządu dotyczące podatku od galerii handlowych i zakazu handlu w niedzielę.
Marcin Lis, Money.pl: W nocy z środy na czwartek posłowie zgłosili propozycję, by od 2020 roku wszystkie sklepy były zamknięte, dziś zagłosowała za nimi sejmowa komisja...
*Yoram Reshef: *Dla mnie to był szok. Nie umiem zrozumieć, a już trochę rzeczy widziałem, czym różni się kasjerka w supermarkecie od kasjerki z kina, które będzie w niedziele otwarte. Czym się różni ta kasjerka od chłopaka z ochrony, który będzie pracował? Czym się różni od kasjerów na stacjach benzynowych, które sprzedają wszystko od kiełbasy po benzynę.
Jeśli ktoś tak bardzo chce dbać o pracowników, to niech powie, że nikt nie może pracować więcej niż dwie niedziele w miesiącu. To bym zrozumiał, bo to rozwiązanie dla wszystkich. W centrach handlowych zatrudnionych jest tylko 9 proc. zatrudnionych w niedziele. Ja nie wiem, czy motorniczy tramwaju, który wozi mnie w soboty i niedziele pracuje, by zarobić więcej, czy z innego powodu. Część pracowników, którzy pracują w weekendy, to studenci, którzy chcą dorobić. Nikt ich nie zmusza.
Politycy przekonują, że zaproponowane rozwiązanie to kompromis.
Dla mnie to zmiana, żeby coś zmienić. Żeby pokazać, że coś zmieniamy. Nie wiem, co chcą przez to osiągnąć. Słowa o kompromisie są dziwne. Skoro to dla nich tak ważne, to nie powinni zgadzać się na "kompromis".
Ale przecież przez kolejne dwa lata w wyznaczone niedziele handel będzie dozwolony.
Ja chcę to zobaczyć. Czy przyjdzie pan, gdy sklepy będą otwarte przez jedną czy dwie niedziele w miesiącu? Skąd ma to pan wiedzieć? To doprowadzi nie tylko do utraty miejsc pracy, ale i spadku obrotów oraz wartości centrów handlowych. Dla mnie to tragedia. Sklepy będą zamknięte, ale będę musiał zostawić otwarte miejsca, gdzie jest szkoła tańca, miejsce zabaw dla dzieci czy do gry w squasha. Będę musiał zapalić światło, zamówić sprzątanie, włączyć klimatyzację i zapewnić ochronę. To będą straty finansowe i organizacyjne.
W dyskusji pojawiał się argument, że w większości państw zachodnich sklepy w niedzielę są zamknięte. Nie przekonują one Pana?
To są kraje dużo bogatsze niż Polska. Anglia znalazła dobry kompromis w tej sprawie - sklepy są otwarte od 11 do 18. To rozwiązuje wszystkie problemy - ktoś chce iść do kościoła, idzie. Ktoś chce się wyspać, śpi. A co z turystami, którzy są w Polsce? Więcej, w centrach handlowych rozrosła się część rozrywkowa. Tak, jak teraz, gdy patrzę przez okno i widzę, że o 17 jest ciemno, a pogoda jest okropna, ludzie przychodzą do centrum nie tylko po zakupy. Jutro będzie "black friday" i organizujemy koncert. W weekend będą występy taneczne dzieci. Decyzja o zakazie handlu to bardzo populistyczny ruch. Powtórzę, to zmiana dla samej zmiany. Widzę, jak to przeraża inwestorów.
No właśnie. Zagraniczni inwestorzy. Kolejne decyzje spowodują odpływ pieniędzy z Polski?
Nastroje są okropne. Przez ostatnie dwa lata mówiłem zagranicznym inwestorom, że w Polsce dokonywane są zmiany, odbywają się demonstracje, jednym się to podoba, drugim nie, ale uspokajałem. Mówiłem: biznes może być spokojny, bo Polska musi z niego żyć. Jak go zabraknie, to z czego będzie żyć? Z kopalni? Niestety ostatnio zaczęły się problemy z biznesem. Pojawia się nowy podatek, są problemy ze zwrotem VAT, teraz zamykanie sklepów w niedziele. Ci inwestorzy mówią mi: tu była świetna atmosfera, ale teraz? Po co ja tu przyjdę? Pójdą do Londynu czy Paryża, nie muszą tu być. Nasi inwestorzy zainwestowali tu 400 mln dol., a na co dzień mieszkają w Nowym Jorku czy Genewie. Wcale nie muszą tu być.
Mówi pan, że nastroje nie były tak złe. Kiedy to się zmieniło?
To wszystko stało się w ostatnich dwóch-trzech miesiącach. Inwestorzy są przerażeni. "Przerażenie" to dokładnie to słowo. Niech pan to napisze.
Zrobiliśmy na szybko rachunek dla naszej galerii. To pół miliona euro rocznie. Przecież to są wielkie pieniądze. Do tego nie wiemy, co będzie jutro. Jaki kolejny pomysł się pojawi? Dlatego właśnie inwestorzy są przerażeni. A mówiliśmy: politykę odkładamy na bok, zajmujemy się biznesem, nie polityką. Przecież to, jak będą funkcjonowały polskie szkoły, nie jest największym problemem inwestorów. Ale kiedy zmiany dotykają już kieszeni, to zupełnie inna sprawa.