Liczba mieszkańców Polski sukcesywnie spada. Z najnowszych wyliczeń GUS wynika, że w pierwszym półroczu ubyło 15 tys. osób. Oznacza to, że 2016 jest piątym rokiem z kolei, w którym populacja naszego kraju się kurczy. Czy program Rodzina 500+ - jak twierdzi rząd - jest w stanie odwrócić tę tendencję?
Ekonomiści nie mają wątpliwości: Polskę czeka kryzys, o jakim nam się nie śniło. Za brak przemyślanej polityki demograficznej słono zapłacimy my, nasze dzieci i wnuki. Z najnowszych danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w pierwszym półroczu mieszkało w Polsce 38,422 mln osób. Pół roku wcześniej było nas 38,437 mln.
Główną przyczyną kurczenia się polskiego społeczeństwa jest ujemny przyrost naturalny. Choć minione półrocze było wyraźnie lepsze niż poprzednie (narodzeń było o 10 tys. więcej, a zgonów o 4 tys. mniej) przyrost naturalny i tak wyniósł minus 9 tys. osób.
Rafalska zaczyna mieć wątpliwości
Jeszcze w maju minister rodziny pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska przekonywała, że 500+ przełoży się na wzrost wskaźnika dzietności i nawet przedstawiła konkretne prognozy. - Przewidujemy, że ustawa wiązać się będzie ze wzrostem liczby urodzeń o 278 tys. w ciągu 10 lat. Ma również przynieść wzrost wskaźnika dzietności. Planujemy, że w perspektywie 10-letniej ten wskaźnik wzrośnie z obecnego poziomu 1,29 do 1,6 - powiedziała Rafalska podczas jednego z posiedzeń Rady Ministrów.
Teraz już takiej pewności nie ma. - Jeśli wykażemy trochę więcej cierpliwości, okaże się, jaki jest jego wpływ na dzietność - powiedziała pod koniec sierpnia. - Ale na pewno nie przyjmujemy postawy bezkrytycznej. To jest szeroki, duży program i sprawdzamy go w życiu i w praktyce - zapewniła.
Sytuacja jest bardzo poważna. Efekty ujemnego przyrostu naturalnego na dłuższą metę mogą okazać się katastrofalne. Według prognoz Eurostatu liczba mieszkających w Polsce ludzi spadnie do 36,6 mln w 2035 r. i tylko 32,4 mln w 2060 r. A największym i tak nie jest sama liczba mieszkańców, lecz struktura wiekowa społeczeństwa.
To będzie kraj starych ludzi
Jak szacują eksperci Eurostatu, jeśli w wyniku długotrwałego ujemnego przyrostu naturalnego ludność Polski skurczy się z 38,4 mln do 32,4 mln, osób w wielu produkcyjnym będzie aż o 8,7 mln mniej niż obecnie, a osób w wieku poprodukcyjnym o 5 mln więcej.
Warto zaznaczyć, że wyliczenia te opierają się na definicjach wieku produkcyjnego i poprodukcyjnego, które obowiązywały do 2013 roku, gdy weszła w życie reforma emerytalna rządu Donalda Tuska, zakładająca stopniowe, rozłożone na wiele lat podwyższanie wieku emerytalnego - z 65 do 67 lat w przypadku mężczyzn i z 60 do 67 lat w przypadku kobiet.
Jeśli obecny rząd spełni swoje deklaracje i wiek emerytalny zostanie obniżony do wcześniejszego poziomu, stosunek liczby osób w wieku produkcyjnym do osób w wieku poprodukcyjnym będzie więcej niż niekorzystny. Według prognoz Eurostatu, w takim przypadku w 2016 roku na 1000 osób w wielu produkcyjnym będzie przypadać 607 osób w wieku poprodukcyjnym (obecnie 295). I nie będzie miało znaczenia, czy następcy PiS za kilka lat podwyższą wiek emerytalny, czy nie.
Tak niekorzystny stosunek osób, które pracują i płacą składki do tych, które są przez nie utrzymywane, musi oznaczać, że system emerytalny znajdzie się pod olbrzymim obciążeniem. Z prognoz ZUS wynika, że deficyt funduszu emerytalnego może wzrosnąć z 45,9 mld zł w 2015 r. do nawet 166 mld zł w 2060 r. W takiej sytuacji nawet kilkupunktowa podwyżka podatku VAT może nie zapewnić odpowiednich środków na wypłatę świadczeń.
Według niektórych polityków Prawa i Sprawiedliwości zwiększenie liczby urodzeń w pierwszym kwartale jest jasnym dowodem, że program ten działa. Wprawdzie wypłata świadczeń ruszyła dopiero w kwietniu, ale jak przekonuje europoseł PiS Zbigniew Kuźmiuk, program ten zapowiadany był 1,5 roku temu w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy, a następnie w kampanii PiS. Choć Kuźmiuk nie mówi tego wprost, sugestia jest taka, że Polacy zwiększyli wysiłki reprodukcyjne, licząc na pieniądze z 500+.
Nie chodzi tylko o pieniądze
Prof. Dominika Maison z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla, że zachęcanie do posiadania większej liczby dzieci nie może ograniczać się do pomysłu "dajmy rodzinie po 500 zł i zaczną się rozmnażać". - Sprawa nie jest taka prosta. Zanim podejmie się decyzję o tego typu posunięciu należy dobrze przeanalizować, jakie są przyczyny bardzo niskiego wskaźnika dzietności w Polsce - wskazuje.
Maison wątpi, czy 500 zł co miesiąc na każde dziecko i dla każdego to rozwiązanie optymalne. - Czy rzeczywiście będzie tym "czynnikiem motywacyjnym”, który rozwiąże problem dzietności w Polsce? - zastanawia się. - Myślę, że zdecydowanie nie. Polacy oczekują rozwiązań systemowych, kompleksowych działań prorodzinnych, rozwiązania problemu żłobków i przedszkoli, a nie 500 zł dodatku, który kolejna ekipa rządowa może cofnąć - przekonuje.
Także Iga Magda z Instytutu Badań Strukturalnych i SGH uważa, że do zwiększenia dzietności potrzeba czegoś więcej, niż pieniędzy. - Bardzo ważna jest dostępność do żłobków, urlopów macierzyńskich, świadomość, że po urlopie macierzyńskim można wrócić do pracy - powiedziała ekspertka w Polskim Radiu.
Powstrzymać starzenie się społeczeństwa jest bardzo ciężko, o czym przekonuje się właśnie Europa Zachodnia. Trzeba jedna próbować, bo już widać pierwsze niekorzystne efekty kryzysu demograficznego. Z najnowszych badań McKinsey Global Institute wynika, że w latach 2005-2014 pierwszy raz od II wojny światowej dochody 65-70 proc. gospodarstw domowych w 25 najbardziej rozwiniętych gospodarkach świata (560 mln osób) spadły lub nie zmieniły się. Dla porównania w poprzedniej dekadzie (1993-2005) wzrosły one w 98 proc. gospodarstw.