Od kilku dni miasto w woj. zachodniopomorskim jest na ustach wielu polityków i komentatorów - nie tylko z uwagi na skalę planowanej podwyżki (koszalińscy radni przegłosowali zmianę stawki opłaty stałej za pobyt dziecka w żłobku miejskim z 580 zł do 1750 zł, z kolei maksymalna opłata żywieniowa będzie mogła wzrosnąć z 10 do 20 zł), ale także moment i motyw jej wprowadzenia.
Podwyżka bowiem zbiegnie się w czasie z wejściem w życie nowego rządowego wsparcia dla rodziców, czyli tzw. babciowego, które wypłacane będzie od października (dopłata do żłobka w wysokości 1500 zł lub 1900 zł w przypadku dziecka z niepełnosprawnością).
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W efekcie rodzice miesięcznie z własnej kieszeni płacić będą za żłobek 460 zł. Obecnie, korzystając z dopłaty z ZUS, z rodzinnego kapitału opiekuńczego, płacą odpowiednio 390 zł (180 zł opłaty stałej i 210 zł za wyżywienie) lub 290 zł (80 zł opłaty stałej i 210 zł za wyżywienie).
Koszalińska uchwała została przyjęła w poniedziałek 13 głosami klubu Koalicji Obywatelskiej. Przeciwko zmianom zagłosowało natomiast sześciu radnych z PiS i Trzeciej Drogi. Nic dziwnego, że sytuacja wywołała wściekłość na najwyższych szczeblach partii Donalda Tuska.
- Przez ich działanie, zamiast chwalić się sukcesem, że program za chwilę rusza, musimy gasić wizerunkowy pożar, a PiS dostał paliwo, że przez nasz program dopłat to samo za chwilę zadzieje się w innych miastach czy gminach - utyskuje nasz rozmówca z KO.
Na tym nie koniec pretensji. - Mamy program, w ramach którego zwracamy koszty opieki do 1500 zł. Dajemy samorządowcom na tacy przepis na sukces, mogą się chwalić, że dzięki programowi oni dają swoim mieszkańcom bezpłatną opiekę żłobkową. To trochę jak z zapewnieniem bezpłatnego transportu w tej czy innej gminie. Jak można tak zniweczyć taką okazję? - dodaje polityk KO.
Decyzja władz miasta jest niezrozumiała w partii także ze względów stricte kosztowych. - Tamtejsi urzędnicy przekonują nas, że miesięczny koszt opieki nad jednym dzieckiem wynosi ich 2770 zł. To niemożliwe, sprawdziliśmy to w innych miastach. W Bydgoszczy to 1800-1900 zł, podobnie jest w Toruniu, a w Warszawie to 2200 zł - wylicza nasz rozmówca.
Wiceminister jedzie do Koszalina
Sprawa okazała się na tyle bulwersująca, że zainterweniować musi szczebel rządowy. Nie tylko by odkręcić sytuację w samym Koszalinie, ale by wybić z głowy tego rodzaju pomysły samorządowcom z innych części Polski.
W Koszalinie została podjęta decyzja przez radnych ze względu na trudną sytuację finansową miasta, przez co koszty dla rodziców, pomimo uruchomienia w październiku programu "Aktywny Rodzic", nie zostały obniżone. Rozmawiałam już o tym z panem prezydentem, natomiast w związku z tym, że widzimy przestrzeń do wspólnego działania, jadę w czwartek do Koszalina wraz ze swoim zespołem, by przeanalizować sytuację, a zwłaszcza strukturę kosztów - dyplomatycznie zapewnia w rozmowie z money.pl Aleksandra Gajewska (KO), wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej.
- Chcemy, by rodzice znacząco odczuli rolę "Aktywnego Rodzica" i jestem przekonana, że wspólnie wypracujemy dobre rozwiązanie - dodaje.
W zupełnie innym tonie wypowiada się prezydent miasta Tomasz Sobieraj, związany z KO. - Jeśli pani minister przyjedzie do nas w czwartek z jakimś wsparciem finansowym, zmienimy uchwałę. Ale w przeciwnym razie nie mamy wyjścia i uchwała pozostanie niezmieniona - zapowiedział w środę na konferencji prasowej.
Prezydent nie może tu jednak liczyć na wsparcie koalicjantów. Radni Trzeciej Drogi już złożyli projekt uchwały, który ma częściowo odkręcić szykowane zmiany. - Zakładamy ustalenie opłaty stałej na poziomie 1500 zł, by w 100 proc. pokryło ją dofinansowanie z rządu. Do tego proponujemy ustalenie maksymalnej opłaty żywieniowej na poziomie 15 zł. Uznajemy za istotną informację o tym, że różne koszty rosną, natomiast kwota 20 zł jest zbyt wysoka na ten moment i żaden samorząd w Polsce tak wysokiej kwoty nie wprowadził - przekonuje radny Trzeciej Drogi Błażej Papiernik.
Jak dodaje, jest "zażenowany" tak ostrą wypowiedzią prezydenta miasta. - Jeśli zamierza stawiać się w kontrze do rządu, który współtworzy jako samorządowiec KO, i do tego stawia warunki pani minister, to chyba powinien zreflektować się, zanim będzie za późno, bo wszystkim zależy na dobrej współpracy koszalińskiego samorządu z rządem - dodaje.
Samorządowcy spodziewają się jednak, że nawet mimo skali rządowej i partyjnej interwencji w Koszalinie, będą kolejne miejsca w Polsce, gdzie wybuchną podobne kryzysy.
Jestem pewien, że Koszalin nie jest ostatnim samorządem, który będzie próbował wprowadzać tego rodzaju podwyżki - ocenia w rozmowie z money.pl Leszek Świętalski ze Związku Gmin Wiejskich RP.
- Kolejne rządy forsują projekty cenotwórcze, takie jak wzrost minimalnego wynagrodzenia. Do tego rosną ceny energii, wody, na to nakładają się niekorzystne zmiany demograficzne, źle ukierunkowane programy wspierania rodzin czy coraz mniej efektywna subwencja oświatowa, niewystarczająca już nawet na wynagrodzenia nauczycieli. To i wiele innych czynników powoduje, że siłą rzeczy rosną także koszty bieżącego funkcjonowania samorządów, niestety kosztem jakości usług publicznych - dodaje Świętalski.
Problem partii Tuska?
W koalicji "kryzys koszaliński" postrzegany jest bardziej jako problem partii Donalda Tuska, aniżeli całego rządu. - Widać, że KO ma problem z utrzymaniem dyscypliny wśród swoich samorządowców, bo jeśli są partyjni, to wywodzą się w większości z Platformy - komentuje rozmówca związany z Lewicą. W KO chyba widzą sprawę podobnie, bowiem, jak słyszymy, władze partii zasugerowały swoim posłom, by uważnie monitorowali, czy w ich okręgach wyborczych samorządowcy nie szykują podobnych podwyżek za żłobki.
Zwłaszcza że to samo zamierza robić PiS. - Oczywiście będziemy monitorować kwestie podwyżek w samorządach, ponieważ widzimy, że te podwyżki są realizowane kosztem obywateli, nie tylko w przedszkolach czy żłobkach, ale także w przypadku cen wody, odkąd samorządy mają uwolnione możliwości na podwyżki wody - mówi nam Piotr Müller, były rzecznik rządu PiS, a obecnie europoseł.
Jego zdaniem istotny jest też kontekst związany z tym, że samorządy obawiają się skutków szykowanej przez resort finansów reformy dochodów samorządowych, która ma wejść w życie od przyszłego roku. Z taką tezą nie zgadzają się przedstawiciele obozu rządzącego, wskazując, że w środę Ministerstwo Finansów uzgodniło ze stroną samorządową Komisji Wspólnej ostateczny kształt reformy, a minister Andrzej Domański zadeklarował, że jeszcze w tym roku do samorządów trafi 10 mld zł finansowej "kroplówki".
Tomasz Żółciak, dziennikarz money.pl