W 2023 roku łączna zainstalowana moc wszystkich elektrowni w Polsce wynosiła ponad 60 GW, z czego 60 proc. generowały elektrownie konwencjonalne, w tym elektrownia Bełchatów. Ma ona kluczowe znaczenie dla stabilności polskiego systemu elektroenergetycznego.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W najbliższych latach Polska rozpocznie jednak proces wyłączania starych bloków węglowych. A wtedy, jak wynika z danych URE oraz Ministerstwa Klimatu i Środowiska, do 2030 roku w naszym systemie energetycznym może zabraknąć mocy.
Grozi to skrajnym deficytem prądu, co może oznaczać nawet konieczność zastosowania tzw. stopni zasilania (wskazania, ile mocy mogą pobierać w danym czasie odbiorcy, np. zakłady przemysłowe, co traktowane było zawsze jako ostateczność). Problem jest na tyle poważny, że Rafał Gawin, prezes URE, ostrzegał przed takim scenariuszem na ostatnim posiedzeniu sejmowej Komisji ds. Energii i Klimatu.
"Skutek będzie taki, jakby wyłączono dwie elektrownie Bełchatów"
To już praktycznie pewne, że w polskim systemie elektroenergetycznym w najbliższych latach może pojawić się tzw. luka wytwórcza. Wiele zależy jednak od tego, jaką skalę ona przyjmie – mówi Jakub Wiech, redaktor naczelny portalu Energetyka24.com.
Ocenia, że w optymistycznym scenariuszu zabraknie nam od 3 do 4 GW mocy w systemie, a w najbardziej pesymistycznym – około 11 GW. – Jeżeli weźmiemy pod uwagę najgorszy wariant, to skutek będzie taki, jakby jednocześnie z systemu wyłączono dwie elektrownie Bełchatów – tłumaczy.
Luka wytwórcza może pojawić się w określonym dniu, np. na skutek chwilowego braku dyspozycyjności elektrowni konwencjonalnych, fotowoltaiki lub energetyki wiatrowej, których praca jest zależna od pogody.
Jakie to może mieć skutki?
– Jeżeli zdarzy się dzień, gdy w naszym systemie elektroenergetycznym będzie brakowało 11 GW braku mocy, to najprawdopodobniej dojdzie do przymusowego odłączenia części odbiorców od zasilania. W pierwszej kolejności dotknie to energochłonny przemysł. Następnie mogą to odczuć także odbiorcy indywidualni, m.in. dlatego, że konieczne będzie wówczas sterowanie popytem i podażą energii – tłumaczy Jakub Wiech.
Nasz rozmówca nie ma wątpliwości, że taka sytuacja będzie wymagała przeorganizowania pracy gospodarki i życia społeczeństwa. Wyjaśnia, że w takiej sytuacji import energii nie wystarczy, ponieważ nie mamy odpowiednich mocy przesyłowych. Musielibyśmy bardzo szybko rozbudować interkonektory (połączenia umożliwiające przepływ energii – przyp. red.) wspólnie z naszymi sąsiadami.
W takim scenariuszu mogę wyobrazić sobie sytuację, w której za siedem lub dziesięć lat, każdy z nas będzie zaczynał dzień od zajrzenia do aplikacji Polskich Sieci Elektroenergetycznych w telefonie i sprawdzenia, czy dzisiaj będzie prąd, czy nie, a jeżeli tak, to w jakich godzinach – mówi ekspert.
Nie jesteśmy gotowi na taką sytuację. "Każdy dzień na wagę złota"
Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest efektem gigantycznych zaniedbań związanych z dotychczasową realizacją polityki energetycznej.
W praktyce to wina wszystkich rządów po 1989 roku. Wiadomo było od bardzo dawna, że taka sytuacja nam grozi. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli wyłączać elektrownie węglowe, które w większości były budowane jeszcze za czasów Edwarda Gierka. Te bloki osiągną za chwilę tzw. okres śmierci technologicznej. W związku z tym muszą być wygaszone. Nie jesteśmy gotowi na taką sytuację – mówi szef Energetyka24.com.
Wtóruje mu Dominik Brodacki, analityk ds. energetycznych w Polityce Insight, który zaznacza, że bloki węglowe będą wycofywane z systemu elektroenergetycznego nie tylko z powodu wymogów polityki klimatycznej.
O wiele bardziej niebezpieczne jest ich wygaszanie ze względu na zły stan techniczny. Niektóre bloki energetyczne mają już ponad 50 lat, co niesie duże ryzyko. O ile wymogi klimatyczne jesteśmy w stanie jeszcze negocjować, o tyle nie da się przedłużyć żywotności jednostek, które w zasadzie nadają się już do wyłączenia – wyjaśnia.
Podkreśla, że każdy dzień zwłoki, związany m.in. z budową atomu w Polsce, jest znaczący. Nie jest przypadkiem, że budowa pierwszej elektrowni jądrowej jest zgrana w czasie z wygaszaniem elektrowni w Bełchatowie – wskazuje. Przypomnijmy: tę elektrownię zgodnie z harmonogramem mamy zacząć wygaszać w 2028 r., a skończyć w 2036 r.
– Według obecnej Polityki Energetycznej Polski do 2040 r., już w 2033 r. powinniśmy mieć działającą elektrownię jądrową, która zastąpiłaby część wygaszanych mocy Bełchatowa. Wiadomo już, że ten termin jest nierealny. Teraz walczymy o to, aby elektrownia jądrowa powstała w 2035 r. Jeżeli to się uda, będzie to duży sukces. Każdy kolejny miesiąc zwłoki oddala nas od tego terminu – podkreśla Jakub Wiech.
Także zdaniem Dominika Brodackiego, jeżeli nie uda nam się w najbliższych latach zastąpić wyłączanych bloków innymi, stabilnymi źródłami – które będą mogły działać niezależnie od pogody – to grozi nam znaczny niedobór mocy.
To oznacza, że będziemy w znacznie większym stopniu uzależnieni od importu energii elektrycznej, wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Na poziomie strategicznym będzie można mówić wówczas o zagrożeniu bezpieczeństwa energetycznego. A na poziomie konsumenckim trzeba mieć świadomość, że w takim scenariuszu energia będzie znacznie droższa – tłumaczy Brodacki.
Potencjalnych minusów jest znacznie więcej. Nasz system elektroenergetyczny będzie miał także znacznie mniejszą elastyczność, co utrudni szybkie reagowanie na różne zagrożenia.
Co powinna jak najszybciej zrobić Polska?
Co w takim razie powinniśmy zrobić, żeby nie zrealizował się negatywny scenariusz? Nawet budowa sieciowych magazynów energii nie będzie wystarczająca.
Magazyny można traktować jako element uzupełniający polską transformację, ale nie jako wiodący. Nie można więc ich uważać za Świętego Graala polskiej energetyki. Absolutnym priorytetem jest rozwój sieci elektroenergetycznych – podkreśla Dominik Brodacki.
Inwestycje w nowe bloki gazowe również nie mają długoterminowej przyszłości, ponieważ UE uznaje gaz ziemny wyłącznie jako paliwo przejściowe. Tymczasem dopóki nad Wisłą nie zbudujemy co najmniej jednej dużej elektrowni jądrowej, to w zasadzie jesteśmy na moce gazowe skazani.
Według Dominika Brodackiego Polska w zasadzie nie ma innej alternatywy niż atom.
– Nie wyobrażam sobie, aby w aktualizowanej przez rząd nowej Polityce Energetycznej Polski do 2040 r. nie znalazł się jasny sygnał, za którym powinny pójść także określone działania, dotyczące rozwoju w Polsce dużej energetyki jądrowej – podkreśla analityk.
A Bruksela stawia już nowe wymagania
Resort klimatu poinformował niedawno, że do połowy tego roku planuje przedstawić Komisji Europejskiej aktualizację Krajowego planu na rzecz energii i klimatu do 2030 r., a potem Polityki Energetycznej do 2040 r. To dwa kluczowe dokumenty, które wskażą, w jakim kierunku pójdzie polska transformacja energetyczna.
Przypomnijmy, niedawno Bruksela zaprezentowała nowe założenia dotyczące celu klimatycznego na 2040 r. UE chce obniżyć emisję gazów cieplarnianych netto aż o 90 proc. do 2040 r. Ta propozycja stanie się teraz przedmiotem debaty w gronie UE, dyskusje nad nią mogą potrwać co najmniej rok.
– Widzimy małą przestrzeń na kolejne zobowiązania redukcji emisji CO2 – powiedziała we wtorek wiceminister klimatu i środowiska Urszula Zielińska. Podkreśliła, że Polska koncentruje się na obecnym celu redukcyjnym, czyli 55 proc. do 2030 roku.
Agnieszka Zielińska, dziennikarka money.pl