Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Erę komputerów widać wszędzie tylko nie w statystykach dotyczących produktywności – żartował pod koniec lat 80. XX Robert Solow, słynny ekonomista zajmujący się teorią wzrostu gospodarczego. Od tego czasu minęły niemal cztery dekady. Coś się zmieniło? Widać przełożenie postępu technologicznego na produktywność i tempo wzrostu gospodarczego?
Łukasz Rachel, doktor ekonomii, adiunkt w University College London, członek grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia: Te słynne słowa pozostają nadal dość aktualne. Jeśli chodzi o USA, których dotyczyła wypowiedź Solowa, to w latach 80. XX w. tempo wzrostu produktywności i w efekcie tempo rozwoju faktycznie wyraźnie zmalały i przez jakiś czas pozostawały na tym niższym poziomie.
Na przełomie stuleci wzrost produktywności nieco przyspieszył, co ekonomiści zwykle wiążą z kolejną rewolucją informatyczną, w tym z upowszechnieniem się internetu. Ale to trwało mniej niż dekadę. Jeszcze przed kryzysem finansowym z lat 2007-2009 wzrost produktywności znów wyhamował. Podobny trend obserwujemy w wielu innych gospodarkach rozwiniętych. Można więc powiedzieć, że przez dużą część ostatnich dziesięcioleci wzrost gospodarczy w państwach zachodnich był niewspółmierny do rewolucji, którą było widać w życiu codziennym.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przed pandemią Covid-19, która mocno zachwiała światową gospodarką, ten niemrawy wzrost gospodarczy ekonomiści określali mianem sekularnej, tzn. długoterminowej, stagnacji. Jakie były jej przyczyny?
Źródła wzrostu produktywności to w ekonomii święty Graal. Nie tylko trudno jest przewidzieć, jak ta produktywność będzie się kształtowała w przyszłości, ale też jednoznacznie rozstrzygnąć, co się z nią działo w przeszłości. Hipotez, które mogą wyjaśnić to spowolnienie z ostatnich dekad, jest wiele i nie są rozłączne. Jedna głosi, że starzenie się ludności powoduje spadek skłonności do konsumpcji. Ludzie chcą więcej oszczędzać na emeryturę, więc mniej wydają.
Możliwe też, że coraz trudniej jest zrywać owoce postępu. Przykładowo, w latach 90. XX w. nastąpiło przyspieszenie wzrostu gospodarczego, bo komputery, np. arkusze kalkulacyjne, usprawniły pracę. Ale ten impuls szybko wygasł, a kolejnych już nie było. Jeszcze inna hipoteza podkreśla rolę konkurencji wśród przedsiębiorstw, która – jak się wydaje - osłabła. Coraz mniej firm powstaje i coraz mniej umiera. W rezultacie niektóre duże firmy trwają przy życiu, chociaż nie cechują się szybkim wzrostem produktywności. Następuje swego rodzaju monopolizacja rynków.
Pan wysunął jeszcze inną hipotezę: wzrost produktywności następuje w sferze usług związanych z czasem wolnym. W rezultacie nie przekłada się na wzrost gospodarki, który mierzymy produktem krajowym brutto.
Punktem wyjścia jest tu fakt, że PKB mierzy aktywność tylko w części gospodarki. W uproszczeniu, jest to wskaźnik, który mierzy transakcje między firmami a konsumentami, albo też między dostawcami produktów i usług i ich końcowymi odbiorcami. Tymczasem na przestrzeni ostatnich dekad wzrosła konsumpcja usług, które są dostępne w zupełnie nierynkowej cenie albo wręcz za darmo. Jeśli nie ma ceny, to nie ma transakcji, którą moglibyśmy uchwycić w PKB.
Moja hipoteza jest taka, że postęp technologiczny w dużej mierze dotyczy właśnie takich usług, które zbiorczo nazywam sektorem walki o uwagę. Inaczej mówiąc, mamy do czynienia z postępem uprzyjemniającym spędzanie czasu wolnego.
Przykłady takich usług to np. portale społecznościowe, wyszukiwarki internetowe, gry online. Firmy, które dostarczają te usługi, należą obecnie do największych i najbardziej rentownych przedsiębiorstw na świecie. To, jak się wydaje, jest miara ich znaczenia dla gospodarki. Dlaczego ich rozwój nie przekłada się wprost na wzrost PKB?
Firmy, które dostarczają darmowe usługi dla konsumentów, jednocześnie oferują odpłatne produkty dla innych firm. Tworzą coś, co nazywam kapitałem marki. Pozwalają przedsiębiorstwom reklamować się i lepiej docierać do klientów. To zapewnia oferującym te usługi platformom bardzo wysoką rentowność.
Zyski są oczywiście ujmowane w PKB (ten wskaźnik można obliczać na różne sposoby, m.in. jako sumę wynagrodzeń czynników produkcji, czyli płac i zysków – przyp. red.), ale nie jest jasne, czy to dobrze oddaje wartość tych usług dla ludzi. Inaczej mówiąc, z perspektywy urzędów statystycznych tym, co platformy technologiczne tworzą, są reklamy, czyli coś, co jest dobrem pośrednim, a nie finalnym. A przecież te platformy świadczą też usługę dla konsumentów. Przez to, że ona nie ma ceny, nie wiemy, czy ich podaż jest za duża czy za mała.
Jeśli szybko rozwijają się te sektory, które wymykają się pomiarom PKB, to oznacza, że PKB przestaje dobrze oddawać tempo rozwoju gospodarki. To jednak nie to samo co faktyczne spowolnienie wzrostu gospodarczego, a tym bardziej wzrostu dobrobytu. Czy może być tak, że wzrost PKB zwolnił, ale ze wzrostem dobrobytu nie dzieje się nic niepokojącego?
Można oczywiście argumentować, że PKB to tylko wskaźnik, który ma konkretną definicję. Hipotetycznie jest możliwe, że jeśli rozwój pewnej silnie rosnącej sfery gospodarki nie jest dobrze w PKB odzwierciedlony, to gospodarka w ujęciu całościowym dynamicznie się rozwija, a dobrobyt rośnie, tylko częściowo wymyka się to pomiarom. W takim ujęciu problem mieliby statystycy, a dla większości ludzi byłoby to bez znaczenia. Moim zdaniem istnieją jednak dobre powody, aby sądzić, że to, co ta sfera gospodarki daje użytkownikom, nie rekompensuje im kosztów utraconego wzrostu gospodarczego.
Czyli w pewnym sensie ceną za korzystanie z tych darmowych usług jest wolniejszy wzrost gospodarczy, niższe tempo bogacenia się?
Jedną z obietnic gospodarki rynkowej jest to, że będzie prowadziła do optymalnej alokacji zasobów, czyli takiej, która maksymalizuje produktywność tych zasobów i zapewnia wzrost dobrobytu. Ale to wymaga istnienia mechanizmu cenowego, czyli tej osławionej niewidzialnej ręki rynku. Mechanizm ten działa tak, że jeśli na jakiś towar albo usługę jest duży popyt, to jego cena jest wysoka, co z kolei powoduje wzrost podaży. Ostatecznie rynek osiąga jakiś stan równowagi. Ale skoro w pewnej sferze gospodarki ten mechanizm nie działa, to nie wiemy, czy nie trafia tam za dużo zasobów, tzn. za dużo kapitału i talentu ludzi.
Proponuję taki eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że konsumentom jest zupełnie obojętne to, czy mają do tych darmowych usług dostęp czy też nie. Jednocześnie chcą konsumować inne towary i usługi. Ich dostawcy, aby dotrzeć do klientów, chcą się reklamować. Jeśli dawanie przestrzeni reklamodawcom jest bardzo opłacalne, to dużo kapitału będzie inwestowane w sektor walki o naszą uwagę, w technologie, które temu służą, nawet jeśli my – konsumenci – specjalnie tego nie potrzebujemy.
Dlaczego właściwie internetowe usługi są tak często darmowe? Dlaczego ten rynek nie działa od początku tak, jak większość innych?
To jest ciekawe, ale trudne pytanie. W moim modelu przyjmuję to jako fakt, tzn. zakładam, że część gospodarki funkcjonuje bez mechanizmu cenowego, i analizuję, jakie ma to konsekwencje. Ale istnieje obszerna literatura naukowa z dziedziny organizacji rynków (ang. industrial organization – przyp. red.), która bada, dlaczego na niektórych rynkach nie ma cen. W przypadku mediów społecznościowych ważne jest np. to, że ten rynek nie ma dwóch stron – popytowej i podażowej – tylko trzy.
Media społecznościowe zabiegają o użytkowników i reklamodawców, więc ceny tych usług w dużym stopniu zależą od interakcji między tymi dwoma grupami. Ludzie cenią te platformy, na których jest dużo innych ludzi, z kolei nie cenią reklam. Reklamodawcy chcą, żeby na platformie było dużo ludzi, ale nie chcą innych reklamodawców.
Ta teoria intuicyjnie sugeruje, że media społecznościowe będą starały się przyciągnąć możliwie wielu użytkowników, co wymaga niskiej ceny, a jednocześnie sprzedawać dość drogie reklamy. Skrajnym przypadkiem jest właśnie przyciąganie użytkowników zerową ceną.
Osobną sprawą jest, że wiele z tych usług, które walczą o naszą uwagę, to tzw. dobra nierywalizacyjne, tzn. takie, że ich wykorzystanie przez jedną osobę nie uniemożliwia wykorzystania przez innych. Krańcowy koszt zaoferowania takiej usługi kolejnemu użytkownikowi jest zerowy. Przykładowo, producent gry na smartfona, która już istnieje, nie ponosi dodatkowego kosztu związanego z tym, że dotarł do kolejnego użytkownika. W połączeniu z silną konkurencją i możliwością kopiowania, skutkuje to niską albo zerową ceną.
Skoro postęp technologiczny zachodzi w usługach, które zagospodarowują nasz czas wolny, to nasuwa się pytanie, czy przez to mniej pracujemy? Inaczej mówiąc, czy korzystamy z tych darmowych usług dlatego, że mamy więcej wolnego czasu, czy raczej usługi te są tak atrakcyjne, że mniej pracujemy, żeby mieć więcej wolnego czasu?
To, że ludzie pracują coraz mniej, jest faktem. Na przestrzeni dekad przeciętna liczba godzin pracy spada. Główna hipoteza, która to zjawisko tłumaczy, jest taka, że gdy stajemy się bogatsi, to chcemy mieć więcej wolnego czasu. Faktem jest też, że opcji spędzania wolnego czasu jest coraz więcej. Ale czy z tego powodu ludzie mniej pracują, nie jest oczywiste.
Gdyby tak było, wzmacniałoby to moją hipotezę, że rozwój sektora walki o ludzką uwagę tłumi wzrost produktywności. Mniejsza podaż pracy oznaczałaby też mniej pomysłów, mniej innowacji. Ale nie jest to założenie konieczne dla mojej teorii, bo jej osią jest przepływ kapitału – fizycznego i ludzkiego – do sektora walki o uwagę.
To, że im bardziej kuszące są opcje spędzania wolnego czasu, tym mniej pracujemy – albo pracujemy tyle samo godzin, ale mniej wydajnie - nie jest oczywiste?
Teoretycznie lepsze technologie wykorzystane w usługach czasu wolnego powinny nas bardziej angażować. Ale jednocześnie niektóre z tych technologii przyspieszają pewne zajęcia, które podejmujemy w czasie wolnym, np. ułatwiają komunikację z przyjaciółmi i rodziną.
Od pewnego czasu debata o postępie technologicznym koncentruje się na sztucznej inteligencji (AI), która bardzo szybko się rozwija. Część ekonomistów wiąże z AI dużą nadzieję, uważają, że to przyspieszy wzrost produktywności i ostatecznie wyrwie zachodnie gospodarki z sekularnej stagnacji. Podziela pan ten optymizm?
No cóż, do niedawna najbardziej prężną sferą gospodarki, gdzie stosowane było uczenie maszynowe, był właśnie sektor walki o naszą uwagę. Te narzędzia były wykorzystywane do tego, żeby lepiej adresować reklamy. Spodziewałbym się, że tak będzie nadal. Im więcej będzie zastosowań AI w innych sferach niż ta, tym większe szanse, że ta technologia będzie miała pozytywny wpływ na gospodarkę.
Mówiąc szerzej, dzisiaj bardzo trudno oceniać z jakąkolwiek dozą pewności wpływ AI na wzrost gospodarczy. Wachlarz oczekiwań ekonomistów i komentatorów jest bardzo szeroki, od wpływu bliskiego zeru do ekonomicznej rewolucji. Zamiast ostatecznej odpowiedzi na to pytanie, mogę dodać trzy ciekawe moim zdaniem perspektywy w tej debacie.
Po pierwsze, AI może służyć poprawie jakości decyzji podejmowanych przez firmy i ludzi, celniejszemu prognozowaniu warunków rynkowych, zmniejszaniu niepewności itp. A postęp w tych obszarach napotka naturalną granicę: optymalne prognozy nie mogą już być lepsze. Gdy już będą prawie idealne, nawet najlepsze AI nie zrobi już wielkiej różnicy. Ten mechanizm sugeruje, że impuls rozwojowy może okazać się krótkotrwały.
Po drugie, aby rozwinąć skrzydła, technologie AI mogą wymagać skoordynowanych zmian w systemach produkcji, a nawet całkiem nowego podejścia do prowadzenia firm czy gospodarek. Takie transformacje są kosztowne i długo trwają, co sugeruje, że wpływ AI na wzrost nie pojawi się od razu.
Trzecia perspektywa jest bardziej optymistyczna: zauważmy, że AI staje się dziś narzędziem, które może pomóc miliardom ludzi z krajów rozwijających się włączyć się w globalną gospodarkę, choćby przez nieformalną edukację czy zindywidualizowaną pomoc. Dodatkowe miliardy umysłów to potencjalnie bardzo prężne źródło nowych pomysłów i idei.
Wspomniał pan na początku naszej rozmowy, że jedną z hipotez tłumaczących sekularną stagnację jest starzenie się ludności. W tej mierze, w jakiej AI będzie zastępowała pracowników, których będzie coraz bardziej brakowało, może złagodzi kryzys demograficzny?
Ta demograficzna hipoteza akcentuje rolę niedostatecznego popytu, a nie niedostatecznej podaży. Chodzi o to, że starzejący się ludzie odkładają na emeryturę, więc nie konsumują. Popyt na towary i usługi jest za niski w stosunku do tego, jaka jest podaż. Oszczędności jest dużo, a w rezultacie niskie są realne stopy procentowe.
Przy takim rozumieniu sekularnej stagnacji, AI może ją osłabić tylko jeśli znacząco poprawi perspektywy długoterminowego wzrostu, przy stosunkowo niskim wpływie na niepewność i nierówności - czyli zjawiska, które powodują, że oszczędzamy więcej. Szybszy wzrost może pozytywnie wpływać na oczekiwania konsumentów jeśli chodzi o ich sytuację w przyszłości, i skłaniać ich do zwiększenia konsumpcji już teraz.
Inne z pańskich badań sugeruje, że automatyzacja z ostatnich dekad sprzyjała wzrostowi nierówności dochodowych i majątkowych, co z kolei tłumiło wzrost popytu. Czy AI będzie miała takie same konsekwencje?
Zależność między postępem technologicznym, nierównościami i popytem wynika z tego, że zamożni ludzie nie są kopią pewnej liczby biedniejszych ludzi. 10 biedniejszych osób konsumuje więcej i oszczędza mniej niż jedna osoba o dochodach równych sumie ich dochodów. Dlatego wzrost nierówności na przestrzeni ostatnich dekad też można uważać za jedną z przyczyn sekularnej stagnacji.
Ale dotychczasowa automatyzacja uderzała najbardziej w dochody osób o relatywnie niskich zarobkach, wpływ AI na rynek pracy może być inny. Są badania, które sugerują, że pracownicy o niskich kwalifikacjach zyskują dzięki tej technologii więcej niż pracownicy o wyższych kwalifikacjach. AI może też zastępować część usług, które dzisiaj świadczą bardzo dobrze opłacani pracownicy, np. prawnicy, informatycy itp. To sprawia, że skutki AI dla nierówności są niejednoznaczne, przynajmniej w odniesieniu do dochodów z pracy.
Pozostaje jeszcze kwestia zysków i tego, kto jest właścicielem tych technologii. Z tego tytułu należałoby spodziewać się wzrostu nierówności, ale tak jest chyba z każdą nową technologią.
Spore nadzieje, jeśli chodzi o przełamanie sekularnej stagnacji, można było wiązać z pandemią i późniejszym kryzysem energetycznym. Te wydarzenia sprawiły, że – po pierwsze – rządy zaczęły prowadzić bardziej ekspansywną politykę fiskalną, a popyt publiczny mógł zastąpić deficyt popytu prywatnego. Ponadto uwidoczniły się nowe potrzeby inwestycyjne, szczególnie związane z zieloną transformacją. Jak to wpłynęło na perspektywy wzrostu gospodarek szeroko pojętego Zachodu?
Jest za wcześnie, żeby to ocenić. Stopy procentowe są dość wysokie, co nie przystaje do świata pogrążonego w stagnacji. Ale jeśli inflacja nie odbije, to te stopy będą malały. Nasz aparat teoretyczny sprzed pandemii wskazywał na to, że spowolnienie wzrostu ma długotrwałe, głębokie źródła.
Czy kontekst pandemii i kryzysu energetycznego coś zmienił? Ciągle mamy do czynienia ze starzeniem się ludności, dużymi nierównościami dochodowymi, słabym popytem inwestycyjnym. Na ten moment wydaje mi się, że będziemy stopniowo wracać do stagnacji. Do obserwacji są przede wszystkim konsekwencje rozwoju AI oraz inwestycje publiczne, w tym zbrojeniowe w związku z podwyższonym ryzykiem konfliktów oraz te związane z dążeniem do zeroemisyjności gospodarek.
Chociaż warto pamiętać o tym, że akurat zielona transformacja będzie sprawiała, że duża część dzisiejszego kapitału trwałego trafi na śmietnik. Jako ludzkość możemy się czuć przez to biedniejsi, co może mieć działanie chłodzące popyt i powodować, że wpływ tego zjawiska na stopy procentowe nie jest jednoznaczny.
Łukasz Rachel jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem na University College London oraz członkiem grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia. W roku akademickim 2021/2022 pracował na Uniwersytecie Princeton. Doktorat obronił w London School of Economics, gdzie ukończył studia magisterskie. Był stypendystą Fulbrighta na Harvardzie. Od 2008 do 2021 r. pracował w Banku Anglii.
Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl